POD

Rumuniotrjp 2015 – zdjęcie 1
Relacje z podróży

Rumuniotrjp 2015

Chwała samochodom powolnym Jest wśród podróżników takie założenie, jeśli kochasz i myślisz o wspólnym życiu, zabierz w drogę, a ona pokaże Ci prawdę - powiedział Herman Garcia Woydatt gdy siedzieliśmy tamtej kwietniowej nocy na poboczu drogi stanowej prowadzącej z Chicago do Seattle. W Stanach bywałem kilka razy ale jeśli miałbym wybrać tylko jeden moment, który zapadł mi w pamięci to byłaby to właśnie ta pokracznie wygięta w rzeczywistości noc. Kilka lat później gdy byłem nieco starszy słowa starego Woydatta zaczęły rozbrzmiewać w mojej głowie na tyle głośno, że musiałem wyruszyć w podróż.  Ze swoją miłością byłem już trochę czasu i choć zobaczyliśmy wspólnie kawałek świata to żadnej z tych drobnych eskapad nie mogłem nadać miana prawdziwej PODRÓŻY.   Mam obsesję zataczania pętli wokół czegoś. Nie było inaczej tym razem. Przekonałem Viktorię, że koniecznie musimy Z A T O C Z Y Ć  P Ę T L Ę. Wybór padł na Bałkany z racji swej dzikości przy jednoczesnej bliskości do naszej krainy. Miesiącami kreśliłem trasy, zbierałem informacje i przygotowywałem nasz podróżo-mobil. Niestety ten ostatni punkt pochłonął znacznie więcej pieniędzy niż zakładałem, co zmusiło mnie do porzucenia myśli o podboju - jak mawiał Churchill - miękkiego podbrzusza Europy. Zakręciłem globusem przed nosem Viktorii i wskazałem ostatnio bardzo modną Rumunię.  Lecz nie obawiajcie się, to nie jest kolejny artykuł o niej.  O tym przepięknym miejscu zostało  powiedziane w ostatnim czasie już tak wiele, że na wysokogórskiej przełęczy minęliśmy się z Toyotą na polskich numerach, a kierowca od niechcenia machnął nam tylko ręką. Żadnych fajerwerków, uścisków, wspólnego obiadu.  Stanowczo wolałem  czasy gdy przemierzając Rumunię wszerz i wzdłuż z moim ojcem mijaliśmy tylko dacie 1310, a Polak był niezwykłym rarytasem. I choć my byliśmy akurat tam, to to o czym mówię może zdarzyć się pod każdą szerokością geograficzną. Miłość naturalnie wymaga próby. Moja waży ponad dwie tony i raczej do komfortowych w ujeżdżaniu nie należy. To jej, a raczej jemu poświęcam te słowa bowiem na południe ruszyliśmy z Viki Defenderem aka S u p e r w ł ó c z ę g a   D e f i k. Całe wakacje pracowałem właśnie przy nim.  Zmianie uległo wiele rzeczy zaczynając od remontu silnika, zabezpieczenia podłogi i uszczelnienia dachu; przez wygłuszenie całości i wycięcie nowych dywanów po wyłożenie podłogi drewnem, zbudowanie łóżka i meblościanki. Czas minął szybko, a  gdy zaczynały się sianokosy z muzyką w głośnikach i poezją w sercach ruszyliśmy na południe. Byłem przekonany, że ta podróż może skończyć się tylko na dwa sposoby - albo znienawidzimy ten samochód i wymienimy na discovery II albo pokochamy i już zawsze będzie grzał swoje miejsce w garażu. Powiedzmy sobie szczerze, najbliższy czas mieliśmy spędzić w ciasnej, aluminiowej puszce, w której na zmianę jest gorąco lub zimno i do której ktoś z niewiadomych przyczyn przyczepił turkoczący silnik i dwie pary kół, a te koła na dodatek opatulił grubą warstwą gumy znanej w środowisku pod kryptonimem MT. Znawcą tłumaczyć nie trzeba, a amatorom szosówek serdecznie polecam.  Przyspieszenie i prędkość podróżną pozwolę sobie pominąć.   Gdy po całym dniu drogi zatrzymaliśmy się za węgierską granicą, zmęczeni zasnęliśmy szybko i nie mógł nam w tym przeszkodzić nawet odbywający się nieopodal spot okolicznego fanklubu silników 1.8 litra. Komplikacje jednak zaczęły się już drugiego dnia kiedy za pasmem gór maramorskich, zepsuła nam się nagrzewnica, a moja towarzyszka zachorowała na nieznaną chorobę samochodową, objawiającą się dusznościami oraz ponad przeciętnym odczuwaniem gorąca. Nagrzewnica od tej chwili pracowała bez przerwy, skutecznie podnosząc i tak już wysoką temperaturę w kabinie co tylko pogorszało samopoczucie Viki.  Po przekroczeniu linii gór zarządziłem przerwę i odbiłem na górską drogę gdzie odnalazłem potok, a za nim bajecznie zieloną i piękną łąkę. Wyciągnąłem omdlewającą Viktorię i usadziłem na krześle w akompaniamencie plusków potoku i szeleszczenia traw.   Miejsce było doprawdy niezwykłe, w związku z czym postanowiliśmy spędzić tam nieco więcej czasu. Gdy odpoczęliśmy w fotelach turystycznych klasy C i rozejrzeliśmy się po okolicy dotarło do mnie, że gdyby nie Defik minąłbym to wspaniałe miejsce nie podejrzewając, że w ogóle może istnieć. W Cluj - Napoca czekał na nas przyjaciel. Przyjął nas nadzwyczaj gościnnie, podarowując nam górę swojego domu gdzie po ośmiu godzinach hałasu i wysiadywaniu niespecjalnie wygodnych i połamanych siedzeń mogliśmy odpocząć i wziąć kąpiel. Wieczór w Cluj tętnił życiem, a my krążyliśmy od knajpy do knajpy, gdzie nie mogliśmy nie zjeść tego czy tamtego, bo jak mówił Tomi, wszystko było cudownie wspaniałe. Dopiero tutaj wymieniliśmy walutę, gdyż na granicy zastaliśmy tylko dziwnego, małego człowieka trzymającego na oko dziesiątki tysięcy lei w bagażniku mercedesa z początków lat osiemdziesiątych. Gdy wróciliśmy już bardzo senni i zmęczeni do domu marzyliśmy tylko o tym aby wygodnie wyciągnąć się w łóżku. Ku naszemu zdziwieniu nasz gospodarz organizował u siebie drobny wieczorek z winem, a o drugiej w nocy zaskoczyła nas ryba, której rozmiary bardziej przypominały głowę konia niż znane ze sklepów sztuki na wagę. Następnego dnia leniwie opuściliśmy miasto i gruntowymi drogami w tumanach kurzu podróżowaliśmy od jednego miejsca do drugiego w kierunku Morza Czarnego. Pewnego razu gdy właśnie jedliśmy śniadanie na dachu w górskiej scenerii, zauważyłem zjeżdżające z głównej drogi BMW X5. Jako, że znajdowaliśmy się nieco wyżej, a podjazd usłany był nierównymi koleinami chwile zajęło nim zaparkowało tuż obok nas. Wysiadła z niego para w średnim wieku i bardzo złym i ubogim angielskim z podekscytowaniem pytała o auto. Wjechali tam tylko po to by obejrzeć starego i porysowanego Defendera ryzykując urwaniem tych wszystkich, bajeranckich plastików, którymi ich samochód był przyozdobiony.  Zszedłem do nich by mogli zajrzeć do środka. Nie wiem ile zrozumieli z mojej opowieści ale byli wyraźnie zadowoleni.  Gdy już wsiadali do samochodu powiedzieli coś co brzmiało mniej więcej tak: -my i musieć ten auto rozmienić by takie jak Twój mają - choć równie dobrze mogło to być  -czy ty chcieć auto z nasze zmienić? - gdyż czekali chwile na moją odpowiedź.  Uśmiechnąłem się do nich tylko po czym dodałem: -Dla mnie nie ma innej drogi. Wsiedli do samochodu i odjechali zaczepiając zderzakiem o ziemię. Viki wciąż chorowała, a ja byłem przemęczony ciągłym siedzeniem za kierownicą. Pewnego razu postanowiła mi trochę pomóc i właśnie wtedy nie wiadomo jak i gdzie gruby na jakieś siedem centymetrów, ostro ścięty pal wbił się na jakieś dwadzieścia centymetrów w bok opony kompletnie ją rozpruwając. Było wiele zabawnych momentów, jak owcze oblężenie przy jednej z górskich dróg czy nasze zdziwienie gdy chcąc spędzić spokojny wieczór na plaży trafiliśmy w samo centrum nieustającej imprezy. Tam zrozumiałem ten dwuznaczny uśmiech, który pojawiał się na twarzach Rumunów gdy tylko wypowiedziałem dwa magiczne słowa - Vama Veche. Były też sytuacje dziwne jak pojawienie się nagle za zakrętem na totalnie nie oświetlonej drodze konia, który niespecjalnie przejął się hamowaniem z piskiem opon; czy po prostu przerażające jak poszukiwanie przeprawy promowej we wsi w której społeczność wyglądała raczej na mieszkańców którejś z większych nekropoli niż żywych ludzi. W połowie drogi zepsuł nam się rozrusznik i choć upierdliwe było ciągłe odpalanie samochodu z pychu, odkryliśmy dzięki niemu wielką chęć niesienia pomocy wśród Rumunów. Wystarczyło zacząć wypychać samochód, a po chwili roiło się już wokół mnóstwo ludzi w różnym wieku chętnych do pomocy. Dopiero później wynalazłem cudowną metodę odpalania samochodu przy pomocy młotka - wystarczyło zsynchronizować przekręcenie kluczyka z jednoczesnym uderzeniem w to metalowe pudełeczko. Przez dziesięć dni pokonaliśmy blisko cztery tysiące kilometrów omijając autostrady i główne drogi. Przecinaliśmy zapomniane przez świat  wsie i miasteczka. Sypialiśmy na wykonanym przeze mnie łóżku w hotelu pod milionem gwiazd i wspinaliśmy się na strome dwutysięczniki. Godzinami rozmawialiśmy i godzinami milczeliśmy. Naszą ostoją, punktem do którego wracaliśmy i z którego wychodziliśmy, centrum naszego życia był ten absolutnie nie idealny, kanciasty samochodzik. Zapewne mógłbym Wam opowiedzieć jeszcze wiele historii tylko po co miałbym to robić? Pomimo, że Viki czuła się coraz gorzej i skróciliśmy nasz wyjazd przeżyliśmy naprawdę wiele pięknych chwil, które zostaną z nami. Przygoda czeka poza kanapą, a świat jest gotów pokazać Wam wiele, odpalcie tylko silniki i otwórzcie szeroko oczy, uszy, nozdrza i serca. Życzę Wam powolnego i psującego się samochodu. To wywraca perspektywę o sto osiemdziesiąt stopni.
z1