Trip #1 Europa Południowa by Tripciak Crew

Trip #1 Europa Południowa by Tripciak Crew – główne zdjęcie

Słowo wstępu:
Jest to nasza pierwsza relacja a zarazem tak daleka wyprawa więc zaczniemy od kilku słów wstępu w którym opowiemy kim jesteśmy i skąd wzięła się nasza zajwka na zwiedzanie świata w busiku. Jesteśmy studentami III roku Turystyki i Rekreacji na AWF w Katowicach. Nasza fascynacja, a raczej Bartka który nas potem ją zaraził zaczęła się już w jego latach dziecięcych kiedy zobaczył w TV po raz pierwszy kreskówkę Scooby Doo i ich "The Mystery Machine", wtedy zaczął marzyć o swoim własnym busiku w którym mógłby przemierzać świat i przeżywać różnorakie przygody jak ekipa Scooby Doo. Po kilkunastu latach ocknął się i wziął sprawy w swoje ręce, zdał prawo jazdy i zaczął łapać dorywcze prace dzięki którym udało się odłożyć troszkę grosza na wymarzonego Vana. Z początku miał być VW T1 lub T2, niestety po przebadaniu rynku i podliczeniu kosztów zakupu samochodu i części do niego potrzebnych entuzjazm znacznie zmalał... jednak wybawieniem okazało się znalezienie przez przypadek forum busikt3.radom.pl na którym zobaczył busika T3 który od razu wpadł mu w oko. Bartek od zawsze lubił kanciate auta, miał niejednego golfa II których był fanem więc nie potrzeba było mu dużo czasu żeby zakochać się w klasycznym kanciaku...dosłownie wystarczyło mu 1 zdjęcie i kilka sekund. Pierwszym krokiem do spełnienia marzeń były długie poszukiwania upragnionego domku na kółkach, pół roku poszukiwań, setki ogłoszeń, kilkadziesiąt telefonów i z pomocą znowu przyszło forum busika t3. Busa udało się zakupić dosłownie pod samym nosem, okazało się, że zaledwie 200m od miejsca zamieszkania dziewczyny Bartosza stoi do kupienia kartka, która spełniała wszystkie jego wymagania, tak więc na samym początku lutego na podwórzu zagościł busik ;) Od razu zaczęły się plany co do remontu busa oraz planowania najbliższych wakacji. Wybór padł na objazdówkę po południowej Europie ponieważ nikt z nas nigdy nie był w Chorwacji. Jednak po kilkunastu tygodniach podróżując trochę po Polsce okazało się, że jednostka 1.6TD słabo sobie radzi z długimi podjazdami,a że kochamy aktywny wypoczynek szczególnie w górach konieczna okazała się zmiana serducha busika na mocniejsze... i znowu zaczęły się długie poszukiwania odpowiedniego dawcy dla Tripciaka (tak został nazwany nasza T-trójka). Po dłuższej chwili zastanowienia oraz konsultacjach z Qdatym i Robertem, którzy mieli już za sobą swapa na 1.9TDI uznaliśmy, że lepiej będzie kupić całe auto wyjąć co potrzebne i resztę rozprzedać niż kompletować wszystkie części osobno. Po 3 miesiącach poszukiwań po forach i aukcjach internetowych, obejrzanych kilkunastu samochodach, które okazywały się złomem Bartek wracając z uczelni przez przypadek zauważył stojącego w głębi osiedla golfa 3 z karteczką sprzedam. Niestety jego stan wizualny prosił o pomstę do nieba, a auto wyglądało jakby błagało o zezłomowanie... od razu do głowy przychodzi myśl - skoro auto jest tak zapuszczone i zjedzone przez rdzę to mechanicznie będzie katastrofa, w dodatku ta przesadzona cena... no ale cóż co mi szkodzi zadzwonić i umówić się na oględziny, w końcu już tyle się najeździłem w poszukiwaniach, a tutaj auto pod nosem stoi. Za kilka dni przyszła pora oględzin i o dziwo okazało się,że słaby stan blacharski wynikał z tego,że auto zimą pół roku w ciepłym zawilgoconym garażu w którym sól spokojnie mogła sobie penetrować blachę ponieważ właściciel często wyjeżdżał w kilkumiesięczne delegację i nawet nie miał czasu opłukać auta z soli ...natomiast jego stan mechaniczny okazał się bardzo dobry, silnik nie miał wycieków, turbo nie dymiło, auto było dynamiczne po zvagowaniu nie rzygało błędami ... to było to czego szukaliśmy... przyszła pora na negocjacje w których trzeba było uświadomić właściciela, że nikt mu tyle nie da, na całe szczęscie dla nas po negocjacjach udało się zbić z znacznie z ceny i tak o to Tripciak zyskał dawce serca. Busik wylądował u Qdatego i Roberta którzy wykonali kawał dobrej i solidnej roboty tym samym na dzień po swapie przyciśnięci terminami urlopów w pracy mogliśmy wyruszyć w podróż.

 

Dzień 1 - wyjazd
Wstaliśmy wcześnie rano podekscytowani wyjazdem zaczęliśmy dopinać wszystko na ostatni busik. Tripciak po nocnych jazdach wylądował jeszcze na ostatni przegląd i małe poprawki, a my w tym czasie udaliśmy się ostatnie zakupy. Zaczęło się ostre pakowanie, które Bartek zakończył o 1:00 w nocy. Po krótkiej drzemce wyruszyliśmy w trasę. Szybkie tankowanie i przywitaliśmy wschód słońca.

Naszym pierwszym punktem podróży był Balaton. Na granicy PL-SK okazało się, że Pani nie ma miesięcznych winietek (początkowo wyjazd miał trwać 3 tygodnie) więc po przeanalizowaniu mapy pojechaliśmy lokalnymi drogami dzięki czemu zaoszczędziliśmy kilkadziesiąt złotych. Po przekroczeniu granicy nasz entuzjazm z każdym kolejnym kilometrem zaczął gasnąc, ponieważ zaczynało coraz to mocniej padać. Trzymaliśmy się nadziei, że gdy przejedziemy przez góry przywita nas piękna pogoda...nic bardziej mylnego. 

Nasze nadzieje rozwiały potężne chmury i niska temperatura. Dojechaliśmy nad Balaton gdzie zastaliśmy straszne pustki niczym opuszczone miasteczko z amerykańskiego westernu, brakowało jedynie kłębków kurzu przetaczających się przez ulicę. Balaton który znamy z doświadczenia jako tętniący życiem kurort przywitał nas pomimo wczesnych godzin popołudniowych zamkniętymi sklepami, opustaszołymi kempingami, pustymi ulicami oraz co dziwno zamkniętym McDonaldem w których chcieliśmy skorzystać z Wi-Fi w celu sprawdzenia prognozy pogody. I tak zamiast pięknego dnia nad jeziorem, zrobiliśmy na pustym parkingu nasz pierwszy ciepły posiłek (mmmm babciny rosołek)zdrzemnęliśmy się chwilkę i ruszyliśmy w stronę Jezior Plitwickich.

Na chorwackiej autostradzie dopadło nas zmęczenie i zatrzymaliśmy się na kolejną krótka drzemkę, by o wschodzie słońca ruszyć już do naszego kolejnego punktu podróży czyli wcześniej wspomnianych Jezior Plitwickich. Około 10:00 byliśmy na miejscu. Pogoda o dziwo dopisała, same jeziora i wodospady nas oczarowały i zrobiły wrażenie, niestety był jeden mały szkopuł... miliony emerytowanych niemieckich i chińskich turystów którzy w sporych grupkach skutecznie blokowali każdą możliwą alejkę. Po kilkugodzinnym zwiedzaniu Jezior udaliśmy się w stronę Zadaru, niestety znowu dopadło nas zmęczenie spotęgowane długim spacerem wokół Jezior oraz starganych nerwach na wcześniej wspomnianych emerytach, więc zatrzymaliśmy się w przydrożnej zatoczce gdzie zrobiliśmy szybkiego grilla i spędziliśmy noc podczas której obudziła nas burza z piorunami, która utrzymywała się prawie do samego ranka. W deszczu i kiepskich humorach ruszyliśmy w stronę wybrzeża - Zadaru. O czym napiszę potem jak znajdę chwilkę czasu :). Tymczasem porcja fotek z Jezior Plitwickich.

 

Dzień 2:

Do Zadaru po kilkudziesięciu kilometrach górskich serpentyn, podjazdów i zjazdów oraz uzupełnieniu słodkiej wody dotarliśmy  około godziny 11. Niestety na 7km przed Zadarem,  gdy na stacji benzynowej wyskakiwaliśmy z dresików i wskakiwaliśmy w normalne ciuszki zaczęło padać...hmmm, wcale nas to nie zdziwiło. Na całe szczęście już przed samym miastem niebo się rozpogodziło,  chmury poszły bokiem, a my zaczęliśmy uporczywie szukać miejsca do zaparkowania. Gdy już nam to się udało wyruszyliśmy w stronę starówki leżącej na półwyspie, który od zachodu oblewany jest wodami Kanału Zadarskiego (tam wzięliśmy upragnioną pierwszą kąpiel w Adriatyku), a od wschodu  - wodami portowej zatoki Jazine.  Przekroczyliśmy wielkie mury obronne i  znaleźliśmy się w centrum, gdzie znajdywało się dawne rzymskie forum. Popstrykaliśmy trochę fotek, pozwiedzaliśmy, a raczej pooglądaliśmy z zewnątrz ( ze względu na krótkie spodenki nie chcieli nas wpuścić do środka) kościoły św. Donatana, św. Marii itd. W drodze do Tripciaka zahaczyliśmy o plac 5 studni, aby potem udać się nad brzeg kanału Zadarskiego i zaznać pierwszej kąpieli w Adriatyku. Niestety nie była ona za długa, ponieważ kończył nam się czas w parkometrze, więc opłukaliśmy się,  troszkę schłodziliśmy i ruszyliśmy zgodnie z planem w stronę Szybeniku. Po około 1,5h dotarliśmy do Szybeniku. W końcu nie musieliśmy narzekać na pogodę, ponieważ niebo było bezchmurne, a słonko pięknie prażyło. Zwiedziliśmy co mieliśmy zwiedzić, m.in. Katedrę św. Jakuba, twierdzę św. Anny itd... Oczywiście najwięcej czasu zajęło nam fotografowanie ciasnych uliczek, w których Bartek był wniebowzięty i zapełnił połowę karty. W drodze powrotnej udaliśmy się na targowisko, gdzie kupiliśmy na kolację świeżutkie owoce od babuleńki...niestety były tak pyszne, że spałaszowaliśmy je już na parkingu.  Z różnych źródeł informacji dowiedzieliśmy się, że w Primostein znajduje się wiele ciekawych zatoczek, a że mieliśmy po drodze to postanowiliśmy się zatrzymać i troszkę na spokojnie popluskać. Niestety, gdy już  tam dotarliśmy ilość turystów i trudy w znalezieniu miejsca parkingowego skutecznie nas  zniechęciły do morskiej kąpieli, więc ruszyliśmy dalej wzdłuż wybrzeża aż do miejscowości Trogir, która według opinii znajomych jest równie pięknym miastem co Split. Faktycznie, miasto jest warte polecenia. Samo centrum leży na wyspie, którą most łączy z jednej strony z  lądem, a z drugiej z wyspą Ciovo. Pochodziliśmy po starówce, poprze chadzaliśmy się deptaczkiem nadmorskim, gdzie stało się coś co nas w ogóle nie zdziwiło...rozpętała się straszna ulewa z kroplami wielkości winogron, a chwilę potem doszły grzmoty i pioruny. Pobiegliśmy do busika, gdzie się przebraliśmy i postanowiliśmy przeczekać burzę w aucie, ale zamiast przestać padać, zaczynało walić coraz mocniej. W żółwim tempie udaliśmy się w stronę Splitu, gdzie chcieliśmy znaleźć miejsce na nocleg i rano udać się na zwiedzanie. Jednak burza dała się we znaki i już po samym wjeździe do Splitu doświadczyliśmy paraliżu miasta... Auta dosłownie nie zwracając uwagi na sygnalizację wjeżdżały na skrzyżowania, inni wpychali się na chamca przed nas bez używania kierunkowskazów, a jeszcze inni stali sobie na awaryjkach blokując pas...i to nie z powodu awarii samochodu. Piesi również nic sobie nie robili z sygnalizacji i wchodzili pod koła na czerwonym świetle... do tego widoczność była znikoma. Lekko podenerwowani postanowiliśmy skreślić Split z naszej listy zwiedzania i tej samej nocy udaliśmy się w stronę Makarskiej, przy okazji poszukując zatoczki, gdzie moglibyśmy spędzić noc. W nocy tradycyjnie towarzyszyła nam burza, przyzwyczajeni już do walenia kropel o dach oddaliśmy się błogiemu snu. Na całe szczęście, gdy rano braliśmy się za jajecznicę na śniadanie przywitało nas zza chmur słoneczko, poprawiając nam humory :)  Ba, nawet towarzyszyło nam w drodze aż do samej Makarskiej... nasza radość nie trwała długo gdyż na wjeździe do miejscowości ponownie zaczęło lać. Korzystając z okazji stania w korku Dominika wyskoczyła z auta i pobiegła kupić pocztówki, na jej nieszczęście korek się rozładował, a my straciliśmy się z oczu. Na domiar złego nie mając gdzie się zatrzymać musiałem ruszyć i objechać miasto dookoła. Wracając do punktu wyjścia zaczęły się wzajemnie poszukiwania, z tą różnicą, że ja siedziałem w ciepłym busiku, a Dominika mokła :D.

Okazało się, że Dominika przemoczona do suchej nitki również zrobiła rundę wokół miasta, ale na całe szczęście udało nam się odnaleźć. I tak oto w praktycznie jeden dzień udało nam się zwiedzić pół wybrzeża, więc mogliśmy się udać do miejscowości Zivogosce, gdzie mieliśmy zaplanowany dłuższy pobyt. Zatrzymaliśmy się na kempingu Male Ciste, o którym było wiele pozytywnych opinii na różnych polskich forach związanych z tematyką Chorwacji.  Jednak pomimo naszych malutkich wymagań, czyli miejsca żeby zaparkować busika i odrobina słodkiej wody byliśmy bardzo niezadowoleni. Pani właściciel była bardzo niemiła i opryskliwa, na każde nasze pytanie związane z pobytem odpowiedzi udzielała z łaską. Mimo naszych próśb i wielu wolnych miejsc bliżej plaży pokierowała nas do tzw. "Polak Zone" czyli miejsce dosłownie przy samym płocie oddzielającym kemping od magistrali oraz oddalone o kilkadziesiąt metrów od budki z prądem (pani miała w tym interes, ale o tym potem)Niezadowoleni ponownie poszliśmy prosić o inne miejsce, ale szanowna Pani właściciel twierdziła, że wszystkie miejsca są zarezerwowane(obserwowaliśmy owe miejsca przez cały nasz pobyt i nikt przez 4 dni nie przyjechał...) mimo naszych argumentów, że w każdej chwili możemy się przestawić nic nie wskóraliśmy...ponadto okazało się, że nasz przedłużacz nie starcza do budki z prądem, więc kolejne podejście do babeczki i ta z miłym uśmiechem powiedziała, że da nam swój przedłużacz przy okazji nie wspominając, że chce za niego opłatę i tak oto musieliśmy zapłacić za przedłużać 30kun za dzień... Jedynym plusem pobytu na kempingu było to, że spotkaliśmy młode polskie małżeństwo (również miało podobną opinię o tym kempingu co my i na 2 dzień przenosili się gdzie indziej), które podobnie jak my lubiło chodzić po górach i powiedziało nam o pobliskim szczycie - Sutvid, o którym będzie w dalszej części relacji. Na drugi dzień z samego rana postanowiliśmy się przenieść gdzie indziej ze względu na to, że na owym kempingu Pani oznajmiła nam, że jesteśmy traktowani jako normalny kamper, a nie osobówka... więc pochodziliśmy po okolicznych kempingach i suma sumarum wylądowaliśmy za płotem na kempingu obok. Cena była o połowę niższa, mogliśmy sobie wybrać dowolne miejsce na kempingu, płaciliśmy jak za osobówkę, obsługa była milutka w dodatku władająca językiem angielskim, a właściciel co wieczór przychodził na pogawędkę jak nam się podoba na kempingu, czy wszystko jest OK, czy coś nam potrzeba oraz przy okazji zapraszając nas na degustacje jego win ;)

Oczywiście bogatsi o poprzednie doświadczenia, o wszystko od razu  wypytaliśmy Panią recepcjonistkę.  Kolejne dni ze względu na piękną pogodę spędziliśmy na plaży oddając się słodkiemu lenistwu smażąc się na plaży, nurkując i popijając zimne trunki. Na plażę chodziliśmy na pobliskie zatoczki, gdzie niemal wszyscy plażowicze opalali się na golasa, więc i my postanowiliśmy nie być gorsi i wyskoczyć z naszych wszystkich ciuszków... :P


  Po całodziennym plażowaniu wracając na kemping zobaczyliśmy dziadziusia stojącego na dachu swojego kampera usilnie wciskającego rękę w szczelinę w szyberdachu, a na dole zmartwioną starszą babunię, która na migi posiłkując się słowami w różnych językach próbowała nam wytłumaczyć, że nie kradną auta i żeby nie dzwonić na policję bo im "tylko" zatrzasnęły  się  kluczyki w środku. Zastanowiliśmy się jak możemy pomóc... Bartkowi przypomniało się, że  po drodze mijał  zardzewiałą siatkę uzbrajającą betonowe zbocza, która po zakończonych robotach leżała zardzewiała w rowie...pobiegł po nią i po chwili udało się wyrwać z siatki jeden drut długości 2m i po paru minutach manewrując drutem przez szczelinę w szyberdachu udało się wyciągnąć kluczyki.  Radość babuni była nie do opisania, dziękowała nam ściskając nas przez parę minut tak mocno ,że prawie połamała nam żebra, dodatkowo obdarowując buziakami. Wszyscy w dobrych humorach rozeszliśmy się w swoje strony, a my dodatkowo ciesząc się, że mogliśmy zrobić dobry uczynek tym bardziej, że zbliżał się mrok. Niestety na drugi dzień przytrafiło nam się to samo...ale o tym w dalszej części relacji.

Dzień 4
Postanowiliśmy wybrać się na wcześniej wspomniany szczyt – Sutvid. Wysokość co prawda nie jest jakaś imponująca bo tylko 1155m, ale wejście zaczyna się od poziomu 0m n.p.m. Plan był chytry, wstajemy o 4 rano, aby uniknąć wchodzenia w uciążliwym słońcu i wyruszamy w górę. Jednak po przebudzeniu okazało się, że do świtu jeszcze długa droga + nasze rozleniwienie wakacjami wzięło górę i na szlak wyszliśmy między 7a 8, po drodze pałaszując śniadanie, czyli pęto kiełbasy,  którą przywieźliśmy z polski, do tego pomidorki z własnej uprawy oraz jabłko i banan dla powera :P Wejście rozpoczęliśmy od 4km podejścia asfaltową drogą do wioski w której odbijało się w kamienistą dróżkę między drzewkami oliwkowymi oraz laurowymi. Naszym oczom ukazał się drogowskaz „sutvid – 4h”. Ok, zaczyna się podejście po rozgrzanych słońcem skałkach i żwirze, które co chwile usypują się pod naszymi stopami. W Internecie po długich poszukiwaniach wyczytaliśmy, że szlak jest dobrze oznaczony… niestety post był z bodajże 2008 roku i owe oznaczenia pod wpływem słońca, deszczu i co chwile odrywających się odstępów skalnych w dużej części znikły. Słońce, powoli zaczyna grzać i utrudnia wspinaczkę, na całe szczęście, lekko się zachmurzyło, co  było ukojeniem dla  naszych rozpalonych głów. Praktycznie co krok napotykamy na drodze jaszczurki, hmmmm skoro występują one tu tak licznie to na pewno będą też i węże korzystające ze słonecznej kąpieli, będzie trzeba uważać gdzie się staje i chwyta rękoma i  bahhh pierwsza żmijka na naszej trasie, na całe szczęście na nasz widok od razu czmychnęła pod skałę, którą dla bezpieczeństwa obeszliśmy. Szlak zaczyna robić się coraz węższy a skały coraz bardziej osuwać. Dochodzimy do małego lasku z niskich ok. 3m drzewek i miliona suchych i ostrych krzaków, grrr krótkie spodenki dają się we znaki, już po pierwszych metrach nasze nogi są podrapane do krwi. Widać było, że szlak jest bardzo rzadko uczęszczany, miejscami zdążył już zarosnąć, skutecznie utrudniając odnajdywanie oznaczeń oraz maskując drogę.  Stajemy przed Leśnią ścianą, hmmm gdzie tu iść?! Znajdujemy wydeptane ślady więc ruszamy ich drogą i bahhh kilkunastometrowe urwisko, to chyba jednak nie jest szlak :P Zawracamy do punktu wyjścia, ponowne poszukiwania i po kilku minutach udaje nam się znaleźć dalszą drogę. Dla utrudnienia obsiadają nasz liczne roje much, które nie dają nam spokoju przez resztę drogi, dodatkowo na muszce mają nas mało przyjazne osy, które występują tu równie licznie jak muchy… idziemy dalej z trudem odnajdując resztki oznaczeń. W końcu po ok 3h dochodzimy do przełęczy, gdzie ukazuje nam się znak „Sutvid – 3,5h”. Co jest?!! Chyba ktoś kto robił oznaczenia był po kilku kieliszkach rakii. Dobra, nieważne, są oznaczenia więc idziemy dalej według nich… tylko zamiast isć w stronę szczytu schodzimy z drugiej strony góry przeprawiając się przez szczeliny skalne, a tu problem, przed nami zabarykadowana konarami droga, hmmm jednak oznaczenia idą dalej, więc przechodzimy po bocznych skałkach i idziemy dalej.  Dochodzimy do polanki, na środku której stoi wielki kamień z jakimś drogowskazem. Niestety farba już zdążyła się zmyć, jednak udaje nam się rozszyfrować napis… znowu „Sutvid- 4h” WTF?!! Dobra olać, tyle zaszliśmy więc idziemy dalej, ciągle schodząc w dół zastanawiając się czy aby na pewno dobrze idziemy, ale patrząc z polany na skały , szczeliny i tym razem kilkudziesięciometrową przepaść ,którymi okrążony jest szczyt, myślimy, że nikt nie poprowadziłby tamtędy szlaku… schodzimy dalej, wchodząc coraz głębiej doliną w ciepły wilgotny las, zarośnięty mchem, istne przeciwieństwo południowego podejścia, oznaczenia znikają nam z oczu. Dominika po chwili pod kupką mchu na skale znajduje kolejne czerwono-białe kółko, hmm więc jednak idziemy szlakiem, jednak las robi się coraz gęstszy a ścieżka powoli zanika. Przystajemy na chwilę i zastanawiamy się czy iść dalej. Po paru minutach jednak postanawiamy zawrócić, środowisko jest idealne dla występujących tu licznie żmij, więc nie pchamy się dalej i wracamy na przełęcz zniesmaczeni porażką, gdyż pomimo przeciwności zawsze docieraliśmy na szczyt. Na przełęczy spotykamy starsze niemieckie małżeństwo, które mijaliśmy rano w połowie drogi. Hehe, też byśmy chcieli w ich wieku zasuwać jeszcze pod takie podejścia jak oni :P Niestety nie mówili oni po angielsku więc, porozumiewając się na migi dodatkowo posiłkując się pojedynczymi słówkami z kilku innych języków udało nam się dogadać. Dziadziuś miał mapę z lokalnymi szlakami, jednak na nasze nieszczęście szlaku na Sutvid akurat na niej nie było, a nasi nowi znajomi , zjedli śniadanie i po chwili zeszli do miasta. W czasie rozmowy okazało się, że mieszkają na tym samym kempingu co my ;). Również po kilkugodzinnej wędrówce na osłodę porażki postanowiliśmy zjeść chleb z pasztetem, nuttelą i ulubionym „dżemomerem” malinowym Domiś, który dostaliśmy od babuni Bartka, mmmmychym pycha :P Gdy my umazani od ucha do ucha pałaszowaliśmy drugie śniadanko naszym oczom ukazało się wcześniej wspomniane młode polskie małżeństwo od którego zresztą dowiedzieliśmy się o tym szlaku. Myśleliśmy, że oni wiedzą jak iść, ponieważ jest to ich drugie podejście, gdyż za pierwszym razem w połowie drogi dopadła ich burza i zawrócili. Opowiedzieliśmy im jak wygląda dalsza drogi i zapytaliśmy czy może wiedzą jak dojść na szczyt. Niestety również nie wiedzieli. Jednak po kilku minutach wspólnymi siłami udało nam się znaleźć prawidłową drogę, która prowadziła po skałkach w górę. Postanowiliśmy ponownie zaatakować szczyt, tym razem w czteroosobowym składzie. Pierwsza część trasy którą pokonaliśmy to był pikuś w porównaniu do drugiej, ba nawet wejście na rysy w deszczu jest łatwiejsze niż dostanie się na szczyt Sutvidu. Niestety  zdjęć nie mamy bo robiło się już na tyle wymagająco, że aparat wylądował w plecaku  gdyż momentami do wejścia trzeba było używać nie tylko czterech kończyn, a całego ciała. Co chwile trzeba było przeskakiwać nad szczelinami, wdrapywać się po skałach, które czasami lubiły sobie odpaść …

Oznakowanie trasy również było mizerne, jednak co 4 głowy to nie jedna i co jakiś czas udawało nam się odnaleźć prawidłową drogę. Niestety wejście było już na tyle trudne, że żona Jarka została w połowie i postanowiła poczekać, aż zdobędziemy szczyt i wrócimy… my dalej hardo się wspinaliśmy, zmęczenie dawało się we znaki, że przestaliśmy uważać na węże i inne zwierzaki. W końcu docieramy na grań i skacząc ze skałki na skałkę mając z jednej strony kilkudziesięciometrową przepaść, a z drugiej troszkę mniejszą szliśmy dalej, docieramy na szczyt, ale co to? To nie jest nasz szczyt… ku naszym oczom ukazują się jeszcze 2 kolejne szczyty przez które trzeba przejść, aby zdobyć ten właściwy. No trudno, tyle zaszliśmy to idziemy dalej mimo, że totalnie nas to zniechęciło…  Po drodze co chwile mijamy kolejne odchody w postaci placka… hmmm co to jest? Kozie bobki to normalka tutaj, ale te? Były w lesie po północnej stronie, są i tutaj, co to jest? Jarek wspomina, że to pewno placki konia lub osła, na których śmigają strażnicy parku. W sumie to wygląda jak koński placek, mijamy coraz to świeższe odchody, aż w końcu w małym lasku przed 2 szczytem trafiamy na legowisko jakiegoś zwierza, odchodów było kilkadziesiąt, w tym kilka świeżych. Jarek stwierdził, że jego teoria co do strażników i osłów właśnie wyparowała i wspólnie zaczęliśmy gdybać co produkuje te placki. Dla bezpieczeństwa porozglądaliśmy się w celu znalezienia jakiś śladów, ponieważ od czasu do czasu jakiś niedźwiedź podobno może pojawić się w tych rejonach… niestety żadnych śladów nie znajdujemy, mimo to ruszamy dalej, trudno coś tu było i sobie tu mieszka, ale gdzieś polazło więc i my idziemy. Mija 2 godzina, a szczytu dalej nie widać…  wdrapujemy się na drugi szczyt, Jarek standardowo powtarza „jeszcze tylko 20min i jesteśmy” Babla tak od godziny tak i dupa :P Po pół godziny udaje nam się zdobyć nasz szczyt – Sutvid. Szybkie foteczki i schodzimy, żeby nie zastał nas przypadkiem mrok… Hmmm mimo, że przed chwilą tędy wchodziliśmy udaje nam się zgubić szlak, w końcu wszystko wygląda tak samo… O ile wchodzenie było uciążliwe i długie, schodzenie okazuje się trudniejsze... teraz trzeba skakać w dół na skałki, gdzie łatwo o poślizgnięcie lub potknięcie co każdemu z nas zdarza się po kilka razy, na szczęście zawsze udaje się jakoś uratować i uchronić przed wybiciem zębów. Skaczemy i skaczemy, ze skałki na skałkę, nad szczelinami w dół i tak cały czas… na myśl przyszła mi refleksja, co by było gdyby ktoś z nas sobie coś tutaj zrobił, ani go znieść, ani nic… bez akcji ratunkowej z udziałem helikoptera  się nie obejdzie, zresztą z którego zrezygnowaliśmy wykupując ubezpieczenie przed wyjazdem, bo gdzie my tam będziemy się tak fikać, że aż helikopter będzie trzeba wzywać :P Tylko skończyłem o tym myśleć i kilka chwil później..bahhh Dominice obślizgnęła się noga i wpada po szyję w szczelinę, zakleszczając nogę między skałami. Szedłem za nią, a mojej perspektywy wyglądało to dosyć poważnie, w głowie kłębią się myśli-  noga na pewno załamana i bez helikoptera się nie obejdzie… Na szczęście noga okazała się cała, po kilku chwilach udało się uwolnić zakleszczoną nogę i ostrożnie ruszyliśmy dalej, z tym, że  Domiś była bogatsza w obdarcia na kolanach i łokciach, z których na pewno zostaną blizny na pamiątkę ( i zostały :P). Dotarliśmy do Justyny i już w 4 ruszyliśmy dalej w dół w kierunku przełęczy, gdzie zrobiliśmy krótki postój by uzupełnić płyny i zaczęliśmy schodzić, a raczej zjeżdżać po żwirze. Ten odcinek pokonaliśmy znacznie szybciej. Po drodze zerwaliśmy kilka liści laurowych do zupy i skorzystaliśmy z miłej propozycji  ze strony Jarka i Justyny , mianowicie podwózki na kemping, łooooo ulga dla nóg, jakbyśmy mieli schodzić jeszcze tym asfaltem, to kaplica :P Po dotarciu na kemping od razu udaliśmy się do baru po nagrodę, czyli zimne piwko mmmmmmm, a zaraz potem schłodzić i oddać się kojącemu masażowi fal nasze wymęczone ciała. Po powrocie otwieramy Tripciaka, kluczki zawieszamy na wieszaku w środku, Domiś zamyka drzwi, ja chce wejść do środka i się nie da , drzwi się zatrzasnęły , a oba komplety kluczyków w środku. Apokalipsa, okna pozamykane, co tu zrobić?!! Przecież nie wybijemy szyby bo już nigdzie auta nie zostawimy, zresztą nas przepizga w nocy i w drodze… padła myśl żeby wykręcić karetkowy wentylator na dachu, ale ten bez kontry od środka się nie wykręci… jednak okazało się, że okno kierowcy jest nie domknięte, udało nam się je siłą troche opuścić, a Dominika jakimś cudem stojąc na kole zdołała przecisnąć swoją rączkę i otworzyć drzwi, niestety życiem musiała przypłać owiewka, która przy próbie demontażu cała się połamała.

Okazało się, że odskoczył do połowy rygiel w drzwiach przesuwnych, które zdołał już zablokować. Uradowani otwarciem samochodu zaczynamy gotować kolację.  Po chwili przychodzi właściciel kempingu i pyta się jak było i ile żmij widzieliśmy, mówiąc nam, że idąc na szczyt i ogólnie w góry w tych rejonach co kilka kroków się na jakąś trafia i to jeszcze są takie franc e,że zamiast uciekać to jeszcze się stawiają. Na szczęście ta nasza była ugodowa i uciekła :P Właściciel nie mógł uwierzyć, że tylko na jedną trafiliśmy… powiedział również, że było u niego wcześniej wspomniane starsze niemieckie małżeństwo zapytać czy już wróciliśmy bo byliśmy w sumie za nimi, a długo nie wracaliśmy, a oni widząc, że nas nie ma przy busie zaczynali się martwić J. Po kolacji udaliśmy się na plażę, aby w blasku księżyca skonsumować winko i oddać się innym przyjemnościom :P I tak oto minął kolejny nudny dzień :) Wstaliśmy z samego rana, uświadamiając sobie, że nadszedł już czas, aby opuścić Chorwację ;(. Zjedliśmy więc szybkie śniadanko i przystąpiliśmy do sprzątania i pakowania busika, aby przed południem ruszyć w stronę Bośni i Hercegowiny. Po kilku godzinkach dotarliśmy do granicy Chorwacko- Bośniackiej, gdzie celnicy rzucili okiem na Tripciaka, obeszło się bez większej rewizji, jedynie zajrzeli do kosmetyczki Domiś :) Jednak Pan Celnik nie do końca chciał nas przepuścić przez granicę, gdyż chciał odkupić od nas busa... po kilkunastu minutach tłumaczenia mu, że Tripi nie jest na sprzedaż za żadne skarby... udało nam się przejechać na drugą stronę. Zaraz za granicą zatankowaliśmy paliwo o ponad 70gr taniej niż w Chorwacji i ruszyliśmy w kierunku wodospadów Kravica, po drodze mijając liczne winiarnie i sady. Późnym popołudniem dojechaliśmy do Kravic, gdzie oddaliśmy się kąpieli pod baaaardzo zimnymi wodospadami... Oczywiście Bartek nie mógł sobie odpuścić podpłynięcia pod sam wodospad, chociaż na pewno drugi raz by już się nie skusił, gdyż parę minut po wyjściu z wody pod słyszał od jakiegoś wędkarza, że przed momentem jego złowione rybki atakowała żmija,a chwile wcześniej obwinęła się wokół nogi jakiemuś polakowi zaznającego kąpieli... Spałaszowaliśmy obiadek i wyruszyliśmy do Mostaru, aby zobaczyć historyczny most. Po drodze zatrzymaliśmy się przy przydrożnym straganie i nakupiliśmy owoców, które starczyły nam na kilka następnych dni, a suszone figi mamy nawet do dzisiaj :).

Dojechaliśmy do Mostaru, jednak ciężko było znaleźć nam bezpieczne miejsce do zaparkowania busika... co chwile podchodził do nas jakiś bezdomny rumun wskazując miejsce do zaparkowania, gdzie za drobną opłatą popilnuje naszego dobytku...szkoda tylko, że większość tych miejsc była oznaczona kopertą, bądź zarezerwowana dla Taxi. Jednak im to nie przeszkadzało i tłumaczyli nam, że oni są tutaj parkingowymi i te ulice podlegają pod nich i to żaden problem, że znajduje się tam koperta. Mając dosyć nachalnych pseudo parkingowych rzuciliśmy okiem na most z daleka i ruszyliśmy w stronę Sarajewa. Mimo wszystko Mostar to piękne miasto i planujemy tam wrócić ponownie przy okazji kolejnego tripu :). Droga do Sarajewa nie należała do najłatwiejszych. Troszkę żałujemy, że pokonywaliśmy ją nocą i nie mogliśmy porobić fotek, gdzie jedzie się między kilkudziesięciometrowymi, a nawet i kilkusetmetrowymi pionowymi klifami, które w żaden sposób nie są zabezpieczone i w każdym momencie coś możne na nas spaść :P Słyszeliśmy o szalonych Chorwatach, ale to co się działo w BiH przerosło najśmielsze oczekiwania. Po kilku godzinach jazdy widok Bośniaka w golfie wyprzedzającego na 3 po zakręcie w całkowitym mroku nie robił już na nas wrażenia...a potem się dziwić, że co kilkadziesiąt metrów stoi tabliczka upamiętniająca... W nocy wjechaliśmy do Sarajewa. Całkowicie inaczej wyobrażaliśmy sobie to miasto i nie spodziewaliśmy się takiego rozmachu. Udaliśmy się na zwiedzanie starego miasta, a potem na poszukiwania miejsca do spania, jednak wszystkie parkingi jakie odwiedziliśmy były płatne lub wjazd mieli tylko mieszkańcy, nie chcąc się narażać na ewentualne kłopoty postanowiliśmy wyruszyć ponownie w stronę Chorwacji i przespać się gdzieś przy drodze. Wjechaliśmy na autostradę i mknąc ponownie do Chorwacji oczekiwaliśmy na wymarzoną zatoczkę iiiii jest! Jednak w żaden sposób nie była ona odgrodzona od osiedla i każdy mógł sobie wejść na autostradę, wystarczyło przeskoczyć tylko betonową barierę, która sięgała mi do kolan. Na początku się tym nie przejmowaliśmy i zaczęliśmy rozkładać łóżko, aby oddać się wyczekiwanemu odpoczynkowi. Jednak zauważyliśmy, że w okolicach stacji benzynowej cały czas gapi się na nas nieciekawy typ, potem wyjął telefon i po chwili było ich dwóch. Zaniepokojony wziąłem do kieszeni gaz pieprzowy i ruszyłem wybadać teren, udając, że idę na stację benzynową. Jak się okazało ponownie trafiliśmy na rumunów. Po mojej skromnej wizycie i złowieszczym spojrzeniu owych typów do ich ekipy dołączyło jeszcze dwóch. Hmmm może to tylko zwykłe spotkanie o 2 w nocy, albo mieli chrapkę pożyczyć sobie coś od nas na wieczne nieoddanie, gdy my będziemy słodko spać. Nie chcieliśmy jednak sprawdzać ich zamiarów i niepotrzebnie ryzykować, więc Bartek otworzył RedBulla i pojechaliśmy dalej. Po około godzince albo dwóch znaleźliśmy w końcu odpowiednie miejsce na nocleg. Rano obudziło nas miałczenie kota dochodzące z samochodu... Bartek zajrzał pod auto, ale nic nie znalazł, a miałczenie nie ustawało i brzmiało jakby kociak siedział w aucie. Przez chwile byliśmy święcie przekonani, że rudzielec którego Domiś dokarmiała w Chorwacji pod naszą nieobecność wskoczył do kufra, zasnął i sobie z nami pojechał w tripa... Przerzuciliśmy rzeczy, złożyliśmy wyrko, otwieramy kufer, a tam pusto...Hmmmmm, o co chodzi?! Okazało się, że jakiś bezpański kociak w nocy postanowił skorzystać z ciepełka naszego silnika i przespać się w komorze. Nie tracąc czasu, zaparzyliśmy kawę, spałaszowaliśmy śniadanko i wyruszyliśmy do Budapesztu, po drodze ponownie przejeżdżając przez Chorwację. Korzystając z okazyjnych cen paliwa przed samą granicą zatankowaliśmy do pełna oraz troszkę zapasu do naszych kanisterków.
Granicę BiH-CH przekroczyliśmy bezproblemowo i po kilku godzinach byliśmy juz z drugiej strony kraju, gdzie na granicy Chorwacko- Węgierskiej szlabany po wejściu do Szengen były otwarte, więc odruchowo jak to w UE bez zatrzymania przekroczyliśmy granicę, jednak w momencie za nami wyrósł biegnący celnik... troszkę się zdenerwował i myśleliśmy, że przez ten incydent zaczną nas trzepać albo nawet zatrzymają, jednak tylko z grymasem na twarzy sprawdził dokumenty i puścił nas dalej.  Do samego Budapesztu pogoda była straszna, lał deszcz i silny wiatr rzucał busikiem po drodze jak chciał....ręce już wysiadały od ciągłego kontrowania i trzymania kurczowo kierownicy. Dotarliśmy do Budapesztu. Niestety pogoda i tam nie rozpieszczała, strasznie było zimno, które wspomagane silnym wiatrem skutecznie zniechęcało do zwiedzania. Znaleźliśmy darmowy parking, ubraliśmy na siebie wszystkie bluzy jakie mieliśmy i ruszyliśmy na podbój stolicy Węgier ;). Niestety mury zamkowe i parlament były w remoncie i mogliśmy je podziwiać tylko zza ogrodzenia. Po kilku godzinach szwędania się po mieście zjedliśmy kolację i ponownie wyruszyliśmy w trasę, tym razem na celowniku TATRALANDIAAAA! W nocy zajechaliśmy pod Tatralandię, jako fani wodnej zabawy zaparkowaliśmy na pole-position i spędziliśmy noc na parkingu ;) Rano ugotowaliśmy miskę ryżu, żeby mieć co trawić przez cały dzień moczenia tyłków. Na wejściu troszkę się zawiedliśmy, ponieważ część znajdująca się na dworze była zamknięta z powodu niskich temperatur, a wewnątrz było tylko 5 zjeżdżalni. Jednak około południa władze parku postanowiły otworzyć cały kompleks, gdyż wyszło słonko, mimo, że na dworze panowała temperatura w okolicach 13 stopni my od razu wybiegliśmy na zewnątrz zaliczyć wszystkie możliwe atrakcje, najlepszy był boooomerang. Gdy już troszkę zmarzły nam tyłki wskoczyliśmy do basenów termalnych i tak w kółko... troszkę to było niemądre, bo łatwo się w ten sposób załatwić, ale to i tak były ostatnie dni wyjazdu więc co nam szkodziło :P Po prawie 10h spędzonych w wodzie opuściliśmy kompleks i ruszyliśmy przez Tatry do Zakopanego. Trasa nie rozpieszczała, było mokro, ślisko, kręto i zimnoooo, przydrożny termometr wskazywał temperaturę 0st C... a gdy dojeżdżaliśmy do szczytu góry padał nawet śnieg. Większość trasy przez góry pokonaliśmy z prędkością nie większą nić 40km/h. W nocy przekroczyliśmy Polską granicę i na 10km przez Zakopanem rozbiliśmy na dziko obóz obok francuzów, którzy wyjechali na zarobek do Szwecji, tam kupili kampera i teraz robią sobie Road Trip po Wschodzie i Południu, trzeba przyznać całkiem fajna opcja i dobry pomysł :) Z samego rana udaliśmy się na zwiedzanie Zakopanego, niestety było strasznie zimno, a my nieprzygotowani na takie warunki postanowiliśmy nie wychodzić w góry, tylko pozwiedzać okoliczne zabytki. Na Krupówkach zaopatrzyliśmy się w worek oscypków i ponownie ruszyliśmy w trasę, tym razem do Krakowa na wystawę Body Human Exhibition. Przed wyjazdem powiedzieliśmy sobie, że jak zobaczymy autostopowiczów-podróżników to ich zabierzemy, niestety nie spotkaliśmy nikogo przez 2700km, aż w drodze do Krk zauważyliśmy łapiących stopa, Gosię i Maćka, bardzo miłe i pozytywnie zakręcone osoby :)Przy okazji postoju na ogarnięcie miejsca dla naszych autostopowiczów nakarmiliśmy wołającego już od kilkunastu kilometrów o jedzonko Tripiego ropą, którą kupiliśmy na zapas w BiH, hmmmm tylko czemu ona była niebieskiego koloru?! Po drodze w miłej atmosferze wymieniliśmy się adresami i doświadczeniami z naszych podróży i odstawiając naszą dwójkę do Myślenic ruszyliśmy dalej. Popołudniu byliśmy już pod bramami BHE. Wystawa bardzo ciekawa i godna polecenia, szczególnie dział pokazujący rozwój płodu zaledwie od 4 tygodnia od poczęcia. Po wystawie udaliśmy się na zapiekanki na krakowskim Kazimierzu, mmm pycha! Również godne polecenia :) Po konsumpcji zapiekanek wsiedliśmy w naszą maszynę i zaczęliśmy zmierzać w stronę domu. Wieczorem dojechaliśmy do Tychów i tak oto zakończyła się nasza podróż. Ajjajajaj szkoda,że tak szybko ;( Podsumowanie wyjazdu: Podczas wyjazdu staraliśmy się notować na bieżąco wszystkie wydatki, aby wiedzieć ile jeszcze nam zostało pieniążków do ewentualnego wydania. Odkopując się z paragonów i podliczając wszystko z notesika stworzyliśmy krótkie podsumowanie i kosztorys naszego wyjazdu.

Liczba pokonanych kilometrów: 2831km
Dni w trasie: 10dni
Załoga Tripiego: 2 osoby
Liczba odwiedzonych państw: 5
Liczba kontroli policyjnych: 0 ;)
Liczba awarii: 0 :) (oby tak dalej!)
Łączny koszt wyjazdu na 2 osoby: ~2325zł
-paliwo: 904zł
-jedzenie, lokalne trunki, owoce, itp: 582zł
-opłaty za parkingi i autostrady: 130zł
-bilety wstępów: 340zł
-kempingi: 255zł
-inne: ubezpieczenia, mapy, kartki pocztowe: 115zł

Jak widać, można przeżyć fajne wakacje za niewielką sumkę :) Spokojnie można nawet zejść poniżej 2000zł, rezygnując m.in. z alkoholu (lub zaoszczędzić i zamiast w barze przy kempingu przebiec się kilkanaście kilometrów do miasta i zrobić zakupy w markecie :P ). Sporo wydaliśmy na owoce, ale kto by się nie oparł świeżym lokalnym owocom..omomom :)! Również przywieźliśmy ze sobą do domu dużo jedzenia , ale lepiej mieć więcej niż potem głodować lub kupować je za granicą... na całe szczęście data ważności produktów, które zostały, sięga jeszcze kilkunastu miesięcy...więc pojadą one z nami w kolejną podróż :) Najgorsze w turystycznych miasteczkach jest to,że większość parkingów jest płatna, ale cóż zrobić?! Zaoszczędziliśmy na winietach, jedynie gdzie zapłaciliśmy za autostradę to w Chorwacji i Bośni.  Kolejna podróż mamy nadzieje, że odbędzie się w pełnym składzie i koszta paliwa rozbiją się na więcej osób. :)

 

 

 

Trip #1 Europa Południowa by Tripciak Crew – zdjęcie 1
Trip #1 Europa Południowa by Tripciak Crew – zdjęcie 2
Trip #1 Europa Południowa by Tripciak Crew – zdjęcie 3
Trip #1 Europa Południowa by Tripciak Crew – zdjęcie 4
Tripciak Crew
Tripciak Crew

Jesteśmy dwójką studentów Tursytyki i Rekreacji na AWF Katowice którzy chcą zwiedzić najgłębsze zakamrki Świata. Nasza zajawka i zamiłowanie do podróży pełnych przygód w połączeniu z odwiecznym marzeniem Bartka z lat dziecięcych zaowocowała kupnem oldchoolowego kanciaka- Tripciaka :) Pomysł na kupno busika i objechanie nim całego świata zrodził się gdy mały Bartuś mający ledwie 5 lat i po raz pierwszy ujrzał kultową bajkę Scooby Doo i ich ekipę w odjechanym The Mystery Machine... dodatkowo zarażony od małego nutką podróżniczą. Od tego momentu zaczął marzyć po nocach o własnym busiku w którym będzie mógł zwiedzić cały świat poznając obce kultury, ludzi, ciekawostki i tajemnice jakie kryje Świat ;) W końcu po 16latach marzeń udało mu się kupić startego VW T3, który służył niemalże 20 lat jako niemiecka karetka - zostając jego oczkiem w głowie. Po burzliwych naradach wraz z jego wybranką nadali mu imię Tripciak gloBus! Zapraszamy również na naszego bloga: http://tripciakglobus.blogspot.com/

Czytaj także