Krótka Szwecja 2016 - Kalmar, Öland
Ciężko jest wysiedzieć na miejscu. Szczególnie jeżeli okazuje się, że bilety, które do tej pory były zbyt drogie, w wyniku dobrej promocji stają się osiągalne.
I tak kupiliśmy bilety na prom z Gdyni do Karskrony, dla czterech osób, z obiadami i jedną podwójną kabiną za niecałe 1200 zł. Normalna cena oscylowała w okolicach 2400 zł.
Podróż trwa około 10 godzin w jedną stronę. Na promie można się całkiem przyzwoicie zaopatrzyć w sklepie wolnocłowym, ale o tym później.
Z Karlskrony wyjechaliśmy w kierunku Kalmaru boczną drogą numer 130. Tak poprowadziła nas nawigacja (tomtom). Spokojna droga przez lasy. Na miejsce dotarliśmy wieczorową porą, by następnego dnia wybrać się na zwiedzanie.
Zaczęliśmy delikatnie, od zwiedzania okolicznych leśnych duktów. W planach mieliśmy odwiedzić Grönåsen Älg & Lantdjurspark. Niestety, jak się okazało, "łosiowe centrum" było zamknięte. Cóż, koniec sezonu. W kolejnych dniach okazało, że podbnie było z praktycznie wszystkimi atrakcjami turystycznymi na Olandzie. Nie zrażeni pojechaliśmy dalej do Kosta Boda - muzeum w hucie szkła, połącznone ze sklepami, w których można było trafić naprawdę dobre okazje na szklane wyroby. Nie inaczej się stało i drogą kupna nabyliśmy trochę świątecznych ozdób i prezenty na święta. Dzień skończyliśmy na pierwszej degustacji tradycyjnych szwedzkich dań. Zostaliśmy poczęstowani
Drugiego dnia pojechaliśmy zwiedzać Öland. Wyjechaliśmy w miarę wcześnie...
aaaa!!! grrr!!! w tym miejscu nacisnąłem kombinację jakichś dziwnych klawiszy i niezapisana część relacji poszła w kosmos. No cóż, trzeba nadrobić.
Drugiego dnia pojechaliśmy zwiedzać Öland. Wyjechaliśmy w miarę wcześnie, wszak w połowie listopada w tamtym rejonie ciemno robi się około 16.
Wyspę podzieliliśmy sobie na dwie części - północną i południową. Na pierwszy ogień poszła ta druga. Naszym głównym celem miała być latarnia morska Lange Jan.
Jechaliśmy tempem spacerowym, pozwalając sobie na zjeżdżanie z trasy kiedy tylko przyszła nam na to ochota. Szczególnie gdy pojawiała się brązowa tabliczka wskazująca atrakcje turystyczne.
I tak trafiliśmy na kamień runiczny z około X-XI wieku. Jest niedaleko drogi, łatwo do niego dojechać. Przy kamieniu jest tablica opisująca jego historię. Z resztą, kamieni na Wyspie jest całe mnóstwo. Zaczynając od kamiennych murów, przez kamienie runiczne i grobowe po kamienne grody warowne.
Jadąc dalej na południe trafiliśmy do "wioski" kitesurfingowej. Goście mimo tego, że było bardzo zimno zasuwali na dechach tak, że aż było miło popatrzeć.
Oprócz kamieni następnym bardzo charakterystycznym elementem na Wyspie są wiatraki. Jest ich po prostu pełno! Praktycznie wyszystkie wyglądają tak samo - jak domek Baby Jagi. Z tymi wiatrakami wiąże się ciekawa legenda - podobno dawno, dawno temu rodzice mówili swoim dzieciom, że w tych wiatrakach mieszkają wiedźmy, które porywają dzieci. To wszystko po to, żeby dzieciaki nie podchodziły do pracujących wiatraków; nie dość, że łopaty kręciły się napędzane wiatrem, to jeszcze cały wiatrak mógł się odwracać tak, żeby jak najlepiej wykorzystywać siłę podmuchu. Nie trudno było o wypadek, a trafienie rozpędzoną łopatą pewnie często kończyło się źle. Jak wspominałem, wiatraków na Oland jest pełno!
Mijając kolejne kamienne mury, wiatraki i eleganckie domki dojechaliśmy na południowy cypel wyspy.
Oprócz latarni, znajduje się tam punkt i ośrodek obserwacyjny ptactwa. Jak wysiedliśmy, wydawało się, że wiatr urwie nam głowy. Wiało, że hej! Jak już w miarę przywykliśmy do wietrzyska, do naszego nosa zaczęły dobiegać "zapaszki", a buty dziwnie ślizgać.
Mieliśmy nadzieję, że będziemy mogli wejść na latarnię i spojrzeć na wyspę z wysokości. Niestety, sezon turystyczny zakończony. Nie ma możliwośći wejścia. Cóż... pokręciliśmy się trochę, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy dalej. Następnym punktem na południowej części był Eketorp.
Eketorp to gród, wybudowany w całości, nie zgadniecie z czego... z kamienia. Co ciekawe, tylko główna brama wejściowa jest spoinowana. Reszta budowli jest po prostu "poskładana" z klocków kamiennych, w odpowieni sposób na sobie ułożonych. W Eketorp znowu dał się we znaki zakończony sezon turystyczny. Część ze sklepikiem, kasy biletowe i toalety były przygotowane na zimę, czyli zamknięte na trzy spusty; tak samo jak muzeum w samym grodzie. Na tablicy była kartka informująca, że miejsce jest już zamknięte, ale na własną rękę i odpowiedzialność możemy sobie za darmo spokojnie zwiedzić atrakcję. Tak też zrobiliśmy.
Po odwiedzeniu Eketorp powoli zaczęliśmy zbierać się do "domu". Po drodze, podobnie jak w przeciwnym kierunku, zjeżdżaliśmy sobie to tu, to tam. Udało nam się znaleźć kolejną latarnię. Niestety okazało się, że na tę latarnię też nie wejdziemy. Tym razem jednak nie był to koniec sezonu. Po prostu była to prywatna latarnia, która była częścią czyjegoś domu.
Na tym skończyliśmy nasz drugi dzień szwędania się po Oland. Wróciliśmy do domu i zabraliśmy się za.. oczywiście dobrze zgadliście - za jedzenie. Tym razem zajadaliśmy się szwedzkimi klopsikami, a na deser mieliśmy również szwedzkie, tradycyjne ciasto czekoladowe. Coś jak brownie, równie dobre. Po tym wybraliśmy się na wieczorny spacer po Kalmarze. Co nas "uderzyło"? Zawsze myślałem, że Skandynawia jest aż do przesady czysta. A tu okazuje się, że po mieście walają się jakieś papiery, śmieci. Szok! No i wszędobylskie króliki! Jest ich całe mnóstwo, a wieczorami wychodzą na łowy.
Trafiliśmy na piwko do super knajpy prowadzonej przez bardzo miłych ludzi. Znajdziecie ją w starych murach obronnych miasta, zaraz obok wieży ciśnień przerobionej na mieszkania. Oprócz tego, że nazwa była bardzo krótka, bodaj dwie litery, to niestety nie mogę sobie jej przypomnieć.
Trzeci dzień to północna strona. Znowu jeździliśmy z miejsca na miejsce, zygzakiem.
Pierwszy na tapecie było kamienny gród, podobny do tego w Eketorp. Nazywa się Ismantorps Borg. W odróżnieniu od grodu, który widzieliśmy poprzedniego dnia, ten jest w zasadzie tylko "kupą kamieni"; jest zdecydowanie gorszym stanie niż Eketorp. Nie ma tutaj też żadnego zaplecza turystycznego, tylko dwie albo trzy tablice informacyjne i ścieżka przez malowniczy las, która doprowadza nas na miejsce.
Jedziemy dalej! Znowu zamek. Tym razem nowszy. Ale w ruinie. Bez okien, bez dachów, podłóg itp. Ale za to bardzo ciekawy, naprawdę. Tak samo ciekawy jak sposób, w który się do niego dostaliśmy. Otóż - tradycyjnie już, wszystkie budynki obsługi turystycznej zamknięte. Żywego ducha w okolicy, ale za to brama na zamek otwarta. Chwila namysłu i wchodzimy. Troszkę pozwiedzaliśmy, gdy nagle nas ktoś zawołał. Okazało się, że to człowiek z ekipy, która dzień wcześniej robiła na tym zamku jakąś wielką imprezę i właśnie kończyli po niej sprzątać. No więc nie mieliśmy innej możliwości, jak po prostu się stamtąd zwinąć. Plus jest taki, że chociaż coś zobaczyliśmy =D
Kolejny na liście był wiatrak w Sandvik i kościół w Kalla, czyli Kalla Kyrka. No więc wsiadamy do samochodu i suniemy sobie, znowu tempem spacerowym, a co! Zrobiliśmy wielkie oczy, gdy zobaczyliśmy to:
Hodowla wielbłądów na szwedzkiej wyspie. No ok, tylko kto na to wpadł? Ciekawe! Trochę zdziwieni jedziemy dalej.
Po drodze dojeżdżamy do Sandviks Kvarn - podobno największego wiatraka na Oland. W sezonie działa tam restauracja, w której można skosztować różnych frykasów. Mieliśmy chęci, ale pocałowaliśmy klamkę. Norma! Krótka rundka wokół i znowu lądujemy w furze. Lecimy dalej
Dojechaliśmy do Kalla Kyrka. Miejscowość aktualnie słynie z tego, że można sobie wynająć budynek kościoła na różne okazje. Nie jest to już bydynek sakralny, więc wachlarz imprez, które można tam wystawić jest dosyć szeroki. Przed wejśćiem na teren kościoła jest jabłonka, która jeszcze miała owoce na swoich gałęziach. Oczywiście kilka zerwaliśmy i jak się okazało nie mieliśmy czego żałować - były naprawdę bardzo dobre. Dawno temu w miejscowości Kalla był bardzo ważny port, który obsługiwał jeden z najważniejszych północnych szlaków handlowych. Teraz jest tam mały porcik, gdzie zdaje się można sobie wynajć domek i łowić ryby.
Po tym jak w porcie wiatr jeszcze bardziej urwał nam głowy znowu wpakowaliśmy się do auta i przetransportowaliśmy się na drugą stronę wyspy w okolice miejscowości Byrum, na googlach oznaczona jest ta miejscówka jako Raukar. To bardzo malownicze formacje skalne, takie miniaturowe połączenie Wielkiego Kanionu z wybrzeżem Wielkiej Brytanii w okolicach Dover.
Po "kanionach" praktycznie pozostała nam już tylko ostatnia latarnia - Lange Erik. Po drodze przejechaliśmy przez ładny las, by przeciąć kolejne wypłaszczenie i dojechać do celu.
Tutaj, oprócz latarni, znajdziemy również stację meteorologiczną i kilka innych zabudowań. Wiatr nie ustępował nawet na chwilę. Tradycyjnie - wszystko pozamykane.
Chcięłiśmy jeszcze dojechać do Swiks, ale niestety zabrakło nam dnia, tzn zrobiło się ciemno. Wróciliśmy prosto do domu, po drodze o mały włos spotykając się z sarna. Trzeba uważać, bo kręci się tam sporo zwierzyny.
Jak to w domu, trzeba coś zjeść. Tym razem zajadaliśmy się między innymi Bldpudding i popijaliśmy to Glogiem i Julmustem. Pierwsze to, jak sama nazwa wskazuje, danie przygotowane między innymi z krwi. Podaje się na ciepło, podsmażony na patelni z kwaśnymi powidłami. Wbrew pozorom, wcale nie jest takie złe =D
Ostatniego dnia wybraliśmy się na spacer po Kalmarze. Przeszliśmy się przez stare miasto, przez most obok więzienia doszliśmy do murów obronnych i wieży ciśnień. Później przeszliśmy przez starówkę, doszliśmy do dużego kościoła by potem dojść do najstarszej części mieszkalnej z bajecznymi malutkimi, drewnianymi domkami. Nie zapomnieliśmy również o zamku w Kalmarze.
Na tym możemy skończyć naszą relację. Czy nam się podobało? Oczywiście, że tak. Podjęliśmy decyzję, że na pewno tam rócimy. Pod warunkiem, że uda nam się tam pojechać w sezonie =D Jest naprawdę mnóstwo miejsc, gdzie można się dobrze rozerwać.
Na koniec jeszcze kilka informacji dla zmotoryzowanych - uważać na ograniczenia prędkości, uważać na zwierzęta. W Kalmarze jest jedna stacja z LPG - czynna od poniedziałku do soboty, w określonych godzinach. To nie jest typowa stacja jaką znamy z Polski. Nie ma zbiornika, jest za to sporo butli, z których paliwo będzie przepompowywane do naszego auta. Nam nie udało się tam niestety zatankować. Za każdym razem trafialiśmy tam jak już było zamknięte - raz w sobotę, raz w niedzielę. Na południu wyspy stacji jest mało, praktycznie tylko samoobsługowe. Na północy są stacje automatyczne, ale też spokojnie można znaleść stację "z Ludźmi".
Polecamy Wam wycieczkę w tamte rejony i mamy nadzieję, że Wam się przyda nasza relacja!
Pochodzę z Torunia, gdzie również mieszkam i pracuję. Z Żoną podróżujemy po Europie naszym poczciwym Fiatem 125p, od 2016 roku również z przyczepką. W planach mamy już kolejne wyjazdy. Oby tylko zdrowie pozwolił, to naprawdę się najeździmy =D