The Poor Journey - Norwegia/Polska cz. 2/2
Czas na ostatnią część relacji z naszej tegorocznej podróży. Jak pisaliśmy w przedostatniej części relacji Dłużąca się trasa zapoczątkowała burzę mózgów, aby wykorzystać jeszcze resztę urlopu i udać się gdzieś na kilka dni.
Padło na Bieszczady w celu zdobycia jednego ze szczytów Korony Gór Polski - Tarnicy, cały plan ewoluował na tyle, że postanowiliśmy zdobyć wszystkie szczyty KGP w Karpatach. Po szybkim pit stopie w domu, rozładunku niepotrzebnych gratów, szybkim praniu ruszyliśmy na wschód Polski. Wyjazd opóźnił się o kilka godzin, więc na miejsce dotarliśmy dopiero koło 22. Ostatnie dzikie i darmowe pole biwakowe pokazał nam na mapie Daniel, który przemierza Świat w swoim Land Roverze, była to świetna alternatywa dla naszego nadszarpniętego budżetu. :) Jednak odnalezienie tego miejsca w totalnej ciemności nie było łatwe, gdyż wjazd ładnie kamufluje się między krzakami, ale stojący nieopodal patrol straży granicznej troszkę nas nakierował. Na miejscu zastaliśmy kilka osób siedzących przy ognisku - byłych harcerzy. Nie czekając długo postanowiliśmy nawiązać nowe znajomości i przysiąść się do ogniska i przy okazji usmażyć długo wyczekiwane kiełbaski. Początkowo mieliśmy zostać tam tylko jeden dzień i ruszyć dalej, ale dopisująca pogoda oraz bliskość rzeki sprawiły, że zatrzymaliśmy się na około trzy dni. Następnego dnia cały dzień spędziliśmy nad rzeką, chłodząc tyłki w wodzie. Wieczorem przygotowaliśmy kolację, która troszkę nam zaszkodziła i oboje mieliśmy nie przespaną noc przez bolące brzuchy. Rano byliśmy wyczerpani i baliśmy się cokolwiek zjeść bo od razu nam się zbierało na wymioty :( Koło południa poprawiło mi się i postanowiłem nie marnować dnia, wybywając na wędrówkę po paśmie Otrytu. Dosyć ciekawe pasmo - można znaleźć wiele łusek i pozostałości po I wojnie światowej, ponieważ na Otrycie znajdywała się linia frontu. Po kilkunastu minutach wspinaczki po drodze mijam słynną chatę socjologa i udaję się na Trohaniec (939m n.p.m.), który jest najwyższym wzniesieniem pasma. N szczyt nie prowadzi żaden szlak turystyczny, więc przedzieram się wąską ścieżka przez trawę, która na dodatek jest mokra... Sam szczyt, jak i pozostała część pasma jest zalesiony, więc za bardzo nie ma jak podziwiać widoków :( Na szczycie znajdziemy krzyż z inskrypcją poświęconą żołnierzom z I wojny światowej, obłożony łuskami naboi i pocisków z czasów I wojny. W drodze powrotnej zahaczam o Chatę Socjologa, niby tylko na chwilkę, zobaczyć jak to wygląda, a spędziłem tam ponad godzinę, rozmawiając z gospodarzem. Miejsce to mnie urzekło i z chęcią tam wrócę jesienią bądź zimą :) Niestety zaczęło się ściemniać i musiałem przerwać naszą konwersację i wrócić do Dominiki, która podczas mojej nieobecności wypoczywała, szukając ciekawych miejsc do odwiedzenia w sierpniowym NG Travelerze.
Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i leżeliśmy na trawie oglądając gwiazdy, które były nadzwyczaj widoczne dzięki totalnej ciemności na około. Następnego dnia po raz kolejny leniuchowaliśmy nad Sanem, ale tylko do południa. Leżąc na brzegu przypłynął przywitać się z nami zaskroniec - jedyny raz i jedyny wąż jakiego widzieliśmy podczas całego pobytu. Nie był on skory do rozmowy z nami i pozowania więc chwilę potem popłynął on sobie dalej. Popołudniu udaliśmy się na spacer po okolicy, znajdując różne ślady odbite w świeżym błocie. Hmmm według tablicy informacyjnej ze śladami nasze znalezisko nie pasowało ani do lisa, wilka czy kuny... prawdopodobnie były to ślady rysia :)
Kolejny zachód i kolejny wschód tak wybija następny dzień, więc powoli myślimy o dalszej podróży. Z rana pakujemy się i ruszamy do Bieszczadzkiego Parku Narodowego w celu zdobycia najwyższego szczytu Bieszczad należącego do Korony Gór Polski - Tarnicy (1346 m n.p.m.). Trasę zaplanowaliśmy ambitną, niestety zaraz po zdobyciu szczytu przyszła burza i musieliśmy zejść krótszą droga.
Deszczowa pogoda utrzymywała się aż do wieczora, więc postanowiliśmy ruszyć dalej Wielką Pętlą Bieszczadzką w stronę Beskidu Niskiego na podbój Lackowej. Po drodze we znaki daje się sprzęgło, które dostało w tyłek, gdy złamaliśmy drążek w Norwegii... zaczyna się dosyć mocno ślizgać na podjazdach, dodatkowo po drodze mamy problem ze znalezieniem miejsca na nocleg, nieustający deszcz nie napawa nas optymizmem, ale w końcu mijamy zatoczkę gdzieś w lesie. Szybkie zawracanie i w końcu możemy ułożyć się do snu po ciężkim dniu. Z rana kontynuujemy podróż i docieramy do miejscowości Izby, skąd zaczynamy wędrówkę na Lackowa. Niestety nie posiadaliśmy mapy Beskidu Niskiego, a jedyną informacją jaką wiedzieliśmy to to, że trzeba zatrzymać się za stadniną koni w Izbach i iść polną drogą. Szlak był bardzo słabo oznakowany, po około 1,5km pierwszy znak z oznaczeniem trasy, jednak droga się rozwidlała, a oznakowanie nie wskazywało gdzie iść. Idziemy, idziemy, idziemy, oznaczeń nie widać, przeszliśmy około 5km i znaleźliśmy się w wiosce po słowackiej stronie :O Żywej duszy nie widać, nie ma kogo zapytać o drogę, robimy w tył zwrot i wracamy do busika. Mimo nie powodzenia, nie odpuszczamy! Tym razem z lenistwa i oszczędności czasu, polną drogą pokonujemy już Tripim pomimo strasznego błota i ślizgającego się sprzęgła. Po drodze spotykamy trójkę turystów, których pytamy się o drogę. Okazało się, że na owym rozwidleniu trzeba zrobić ostry skręt o niemal 180 stopni i wejść w krzaki, a oznaczeniem był słupek graniczny... jednak słupek cały zarośnięty, który wraz z ścieżka zasłonięty był pniami drzew po niedawnej wycince. Odnajdując szlak w końcu idziemy w dobrym kierunku. Słyszeliśmy, że Lackowa pomimo swojej niewielkiej wysokości jest trudna do zdobycia, nie wierzyliśmy w to, do momentu podejścia pod górę. Szlak prowadzi po bardzo stromym stoku, dodatkowo siąpiący deszcz i masa błota skutecznie utrudniały podejście, mgła ograniczała nam widoczność zaledwie do kilkadziesiąt metrów. Po około półtora godzinnej wędrówce docieramy na szczyt - Lackowa (997 m n.p.m.). Teraz czeka nas kolejne wyzwanie... o ile wejście po błotku udało nam się pokonać, tak z zejściem mamy już problem. Łatwo jest zjechać na tyłku, a tym bardziej dużo łatwiej o kontuzję. Pomimo kilku niebezpiecznych poślizgów znajdujemy się na dole cali, troszkę mokrzy i umorusani w błocie.
Kolejnym celem jest najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego - Radziejowa oraz najwyższy szczyt Pienin - Wysoka. Po przeanalizowaniu mapy dochodzimy do wniosku, że nie ma sensu zdobywać każdej góry z osobna i chcemy zdobyć je za jednym razem, dzięki czemu zaoszczędzimy ponad 80km. Docieramy do miejscowości Biała Woda, gdzie spędzamy noc na parkingu. Rano wytyczamy jeszcze dokładną trasę i zaczynamy wędrówkę. Po drodze znajdujemy całe polany grzybów, pięknych zdrowych maślaków! Niestety nie mamy do czego ich zabrać, zresztą trzeba by je jak najszybciej wysuszyć, a przed nami jeszcze ponad 30km... trafiają się również podgrzybki i prawdziwki, które akurat zabieramy ze sobą. Po kilku godzinach docieramy na szczyt Radziejowej (1262 m n.p.m), gdzie znajduje się wieża widokowa, o której akurat przeczytaliśmy w Travelerze. Podobno super widoki! Nam nie było dane tego doświadczyć. Deszczowa pogoda i chmury zatrzymujące się o szczyty gór zapewniają nam jedynie mleczny spektakl z widocznością na kilka metrów. Szybki posiłek, co by była moc i lecimy dalej w stronę Wysokiej. Wybieramy szlak, który chyba nie jest za często uczęszczany, w dodatku chwile wcześniej przeszła tamtędy burza ,przez co po raz kolejny taplamy się w błocie. Wędrówka jest mozolna i ciężka, zaczynamy się powoli denerwować, zmęczenie daje się we znaki, ale w końcu naszym oczom ukazuje się tabliczka z informacją, że do szczytu zostało nam 15minut. Nam zajmuje to znacznie i mniej i po kilku minutach zdobywamy kolejny szczyt KGP - Wysoka (1050 m n.p.m). Na szczycie zostajemy zaatakowani przez czerwone mrówki, więc robimy po zdjęciu i zaczynamy schodzić. W dodatku musimy uciekać przed kolejną nadchodzącą burzą. Schodzimy przez wąwóz Homole. Po drodze spotykamy trzy psy pasterskie, które wyglądały na padnięte. W ogóle nie przejmowały się naszą obecnością, co jakiś czas otwierały tylko ślepia... chyba miały ciężką noc, pilnując owiec. Zmęczenie powoli daje się we znaki, szczególnie, gdy pozostaje nam przejść ostatni dwukilometrowy odcinek po asfalcie :) Jednak się nie poddajemy, wsiadamy do auta i jedziemy w stronę Mogielicy.
Noc spędzamy nad Dunajcem, który po ostatnich opadach zmienił się w brązowo płynącą, nieprzyjemną dla oka, a tym bardziej dla kąpieli, więc pozostaje nam "wziąć prysznic" za pomocą nawilżanych chusteczek. Niespiesznie udaliśmy się w kierunku Jurkowa, skąd niebieskim szlakiem udaliśmy się na podbój Mogielicy. Szlak, troszkę średnio oznakowany, chwila nie uwagi i można zajść zupełnie gdzie indziej. Nam na szczęście udaje się wejść bez problemów. Szlak wiedzie kawałek przez las, następnie przez polanę Cyrlą, gdzie wędrówkę umilają piękne widoki, a finiszując ponownie wchodzimy w las, gdzie do pokonania pozostawało już nam tylko strome kamieniste podejście, by znaleźć się na najwyższym szczycie Beskidu Wyspowego - Mogielica (1173m n.p.m.) Na górze znajduje się kilkunasto metrowa wieża widokowa, mieliśmy nadzieję, że może tym razem uda nam się zobaczyć Tatry. Nadzieja szybko prysła, pomimo pięknej pogody, widoczność była bardzo słaba. Mieliśmy widok na zaledwie kilkanaście kilometrów, reszta gór była schowana za mleczną zasłoną ;( Niestety sam szczyt też nas specjalnie nie zachwycił, wszędzie leżało pełno śmieci, pomimo, że znajdowaliśmy się w rezerwacie przyrody... aż tak ciężko innym zabrać ze sobą papierki i wyrzucić do kosza . Schodząc z góry udaliśmy się zobaczyć papieski krzyż, pod którym umieszczona jest granitowa tablica z następującym napisem: „WOBEC PIĘKNA GÓR CZUJĘ, ŻE ON JEST... I WTEDY ZACZYNAM SIĘ MODLIĆ”. Jan Paweł II. Dla upamiętnienia kilkakrotnych wędrówek ks. Karola Wojtyły po turystycznych szlakach Beskidu Wyspowego. W 50 rocznicę pobytu na Mogielicy. 22.08.2004.
Wracając ponownie na szlak tak się zagadaliśmy, że przez przypadek zaczęliśmy schodzić zielonym szlakiem, przez co zafundowaliśmy sobie ponowne szybkie 10minutowe podejście, aby wrócić na szlak niebieski. Chyba jednak była to słaba nauczka i w czasie, gdy maszerowaliśmy polaną i rozmawiając zapewne o jakiś głupotach przeszliśmy rozwidlenie, na którym oczywiście mieliśmy skręcić, a tego nie zrobiliśmy...po chwili znaleźliśmy się w lesie. Nie chciało nam się ponownie wracać, więc po szybkim zrotowaniu mapy, postanowiliśmy zejść w dół na przełaj przez las, aż do momentu ponownego wejścia na szlak. Wieczorem udaliśmy się nad jezioro Czorsztyńskie, gdzie weekend spędzali nasi dobrzy znajomi Multimaty oraz Michał z Moniką. Wieczór spędzaliśmy wspólnie przy ognisku, jednak nadeszła chwila, gdzie zostawiliśmy swoje wybranki i męska częścią ekipy wpakowaliśmy się na łódź i udaliśmy w celu złapania kolacji. Poszczęściło się tylko Multimatiemu, który jako wytargał sandacza, jednak wystarczył on dla wszystkich :) Po przyrządzeniu zdobyczy przez Matiego, jednogłośnie stwierdziliśmy, że była to najlepsza ryba jaką kiedykolwiek jedliśmy!!! Na zajutrz udaliśmy się na szybkie zdobycie pobliskiego szczytu - Turbacza. Z początku wejście chcieliśmy ułatwić sobie zabierając dwa Alaskany od Michała i Moniki, które skutecznie nas wciągały pod górę (gorzej było z zejściem bo ciągły w dół tak samo jak pod górkę), jednak zapomnieliśmy sobie, że Turbacz znajduje się w Gorczańskim Parku Narodowym i po zwróceniu uwagi o zakazie wprowadzania zwierząt, nie chcieliśmy ryzykować mandatu, więc musieliśmy zawieźć je z powrotem. Po szybkiej akcji, ponownie znaleźliśmy się na szlaku i dużo nie mówiąc, znaleźliśmy się najpierw w schronisku, gdzie wbiliśmy pieczątki do książeczek, a potem weszliśmy na ten prawdziwy szczyt znajdujący się 5minut drogi od schroniska. Do naszej kolekcji zdobyczy wpada 9 szczyt - Turbacz (1310m n.p.m.) Po powrocie pałaszujemy przepyszne prażone przygotowane przez Monikę i Jadzię. Niestety nadchodzi najsmutniejszy moment całej wyprawy - kończący się urlop i czas powrotu do domu ;( W drodze powrotnej chcieliśmy wejść jeszcze na Lubomir i Rysy, ale niestety nie starczyło nam czasu... a nawet to i dobrze, bo mamy powód, by zorganizować kolejną wyprawę w te przepiękne rejony.
Jesteśmy dwójką studentów Tursytyki i Rekreacji na AWF Katowice którzy chcą zwiedzić najgłębsze zakamrki Świata. Nasza zajawka i zamiłowanie do podróży pełnych przygód w połączeniu z odwiecznym marzeniem Bartka z lat dziecięcych zaowocowała kupnem oldchoolowego kanciaka- Tripciaka :) Pomysł na kupno busika i objechanie nim całego świata zrodził się gdy mały Bartuś mający ledwie 5 lat i po raz pierwszy ujrzał kultową bajkę Scooby Doo i ich ekipę w odjechanym The Mystery Machine... dodatkowo zarażony od małego nutką podróżniczą. Od tego momentu zaczął marzyć po nocach o własnym busiku w którym będzie mógł zwiedzić cały świat poznając obce kultury, ludzi, ciekawostki i tajemnice jakie kryje Świat ;) W końcu po 16latach marzeń udało mu się kupić startego VW T3, który służył niemalże 20 lat jako niemiecka karetka - zostając jego oczkiem w głowie. Po burzliwych naradach wraz z jego wybranką nadali mu imię Tripciak gloBus! Zapraszamy również na naszego bloga: http://tripciakglobus.blogspot.com/