Grecki spontan, czyli w 4-kę na Lefkadę
Po powrocie do domu po wyjątkowo chłodnym dniu zamarzyłam o gorącej kąpieli. Kiedy wlewałam do wanny kilka kropel oliwy z oliwek, przypomniała mi się wrześniowa wyprawa do Grecji. Została mi po niej butelka znakomitej oliwy i masa wspomnień o błękicie wody tak niesamowitym, że człowiek uśmiecha się na samą myśl o tym, że się tam kąpał.
Sięgnęłam pamięcią do momentu wygramolenia się z samochodu na stacji benzynowej w Macedonii i wejścia prosto w ścianę gorącego powietrza. Wtedy dopiero poczułam, że naprawdę jestem na wakacjach. Niby czuliśmy to już wcześniej, drałując ile wlezie przez Słowację (ale z rozsądkiem, mając świadomość, jakie kwoty wypisują tam na mandatach). Niby czuliśmy też na Węgrzech, które zawsze przerażały mnie tym, że nie rozumiem ani jednego słowa widniejącego na mijanych billboardach. Ale tak naprawdę zdałam sobie z tego sprawę właśnie tam, na macedońskiej stacji benzynowej.
Na spotkanie z przygodą
Ale po kolei. Do serbskiej stolicy dotarliśmy wieczorem, po dniu wypełnionym uprzyjemniaczami w stylu „Jak się nie zatrzymasz, to się zsikam!” naprzemiennie ze „Zrobimy sobie postój za godzinę”, konsumpcją kanapek o coraz bardziej fantazyjnych kształtach (bo gorąco) i potyczkami dotyczącymi rodzaju puszczanej muzyki. Przy okazji odkryję Amerykę, mówiąc, że widać różnicę między urlopowiczami podróżującymi PKP, a tymi z własnym autem. Nauczona doświadczeniem wielu lat tułania się pociągami, połowa teamu spakowała się do średniej wielkości torby na kółkach, plecaka i torebki, podczas gdy druga – do giga-waliz, zajmujących większą część bagażnika. Żeby nie było, nikt nie stawiał skarpetek obok łóżka, nikt nie prał ubrań w rzece, za nikim nie latały muchy.
Po odnalezieniu hostelu i odświeżeniu się ruszyliśmy w miasto napełnić żołądki. Dziś już wiem, że leniwy płaci podwójnie i będę wszystkim powtarzać: pamiętajcie o tym, żeby wymienić walutę! Tubylcy zdzierali z nas radośnie, przeliczając denary na euro tak, że fizycznie bolało. Ale przynajmniej pita zakupiona przy deptaku Knez Mihailova była wyborna – wszyscy jedli, aż im się uszy trzęsły. Co śmieszne, smakowi greckiej pity z Belgradu nie mogła później dorównać żadna grecka pita z Grecji. Ta, kupiona późną nocą przy ulicy, wzdłuż której jeździły stare tramwaje, była najlepsza.
Nocny Belgrad
Belgrad mnie nie zachwycił. Może dlatego, że byłam zmęczona i marzyłam o śnie, a może przez... smrodek. Przy głównych ulicach unosił się zapach fast foodów, a wystarczyło skręcić w jakąś boczną, żeby natknąć się na otwarty kontener. Zaskoczył nas szczególnie widok takowego przy soborze św. Sawy. Pięknie podświetlona, ogromna biała budowla ze złotą kopułą, a tuż obok – kontener.
Nocny spacer po serbskiej stolicy zapamiętam jako mieszaninę zdziwienia, że po 22 w parku wciąż jest pełno młodzieży (w tym max 12-letnich łebków) i zafascynowania miastem, w którym wzrok błądzi od ruin zbombardowanych gmachów do oszklonych budynków, a tuż przy cichszych, ciemniejszych zakątkach tętni życiem, wibruje neonami, dzwoni kuflami. Nasz hostel mieścił się niedaleko centrum, ale po drodze do niego można było się z 10 razy zgubić (co zresztą uczyniliśmy). Uliczki były ciche, wąskie (zastanawiałam się jak oni stamtąd wyjeżdżają) i strasznie ciemne.
Zdaję sobie sprawę, że Belgrad ma wiele twarzy, a ja widziałam ledwie ułamek. Ale zapamiętam go właśnie tak – z lekką nutką rozkładu, unoszącą się nad kontenerami na śmieci, z brzęczeniem widocznych przy oknach wentylatorów, z duchotą. Wbił mi się w pamięć także rozklekotany autobus, który z niepokojem obserwowałam, dumając nad tym, kiedy odpadnie mu błotnik, podwozie albo drzwi.
Witaj, Grecjo!
Pisałam, że zastanawiałam się nad tym jak mieszkańcy Belgradu wyjeżdżają z wąskich uliczek? Nie wiedziałam wtedy, co nas czeka w Grecji. Do hostelu na Lefkadzie dotarlibyśmy dużo szybciej, gdyby nie krętość tamtejszych uliczek. Kolejna rada: nie wierzcie ślepo nawigacji! Nasza kilkakrotnie próbowała wywieźć nas na manowce, a raz prawie jej się udało. Przez cały pobyt co rusz przekonywaliśmy się, że ulica może być jeszcze bardziej kręta, jeszcze bardziej stroma, jeszcze bardziej wąska. A ile zabawy było przy wymijaniu! Po jednej stronie ściana, po drugiej przepaść – kawa niepotrzebna. Polecam miłośnikom mocnych wrażeń, zwłaszcza tym w dużych autach.
Z tymi karkołomnymi wygibasami na drodze Lefkada jest wymagająca, a trzeba szczerze przyznać, że nie każdemu to pasuje. Kiedy jeździliśmy po wyspie, nieraz zwyczajnie się bałam, że nie wyrobimy się przy mijaniu. Kilkakrotnie trzeba było się cofać, żeby przepuścić auto z naprzeciwka. Ale grecka piękność potrafiła się odwdzięczyć za stresy za kółkiem. Mogliśmy stanąć u szczytu schodów do Porto Katsiki, ujrzeć Egremni z lotu ptaka i zachłysnąć się jej błękitem. Inne plaże też były piękne, ale te dwie kompletnie przyćmiły późniejsze widoki. I nieważne, że do obu prowadziły długie, mordercze schody.
Nasze wakacje na Lefkadzie były czystą radością z plażowania, celebracją niesamowitego lazuru wody i jej rozkosznej temperatury. W międzyczasie były też wycieczki do miasta (zwłaszcza do Lefkady) oraz poznawanie atrakcji Vasiliki, w którym się zatrzymaliśmy. Jednak wszyscy skupiali się w głównej mierze na tym, co wyspa miała najpiękniejszego, czyli na plażach. Upewniliśmy się, że na nią przyjeżdża się wypoczywać i łapać opaleniznę.
Uroki Vasiliki
Mimo że po sezonie, deptakiem w Vasiliki trudno było przejść, zwłaszcza wieczorami. Na stolik w najpopularniejszych restauracjach trzeba było swoje odczekać, co dla wyjątkowo głodnych osób mogło być drażniące. Co się tyczy samego jedzenia, zakochałam się w jogurcie greckim (ale z miodem, nie z owocami), bosko chłodzącym – zwłaszcza po dniu na plaży. Jednak niekwestionowanym numerem 1 były nektarynki. Pyszne, soczyste, mięciutkie, pachnące tak, że miękną kolana. Gdybym mogła, wypakowałabym nimi cały bagażnik. Rozczarowaniem wyjazdu była za to... sałatka grecka. Jak dla mnie to pokrojone warzywa umieszczone na jednym talerzu, ale nie tworzące spójnej całości. Plus kwadrat fety jak gwiazda na czubku choinki. Nie kupiło mnie to.
Podobała mi się atmosfera panująca w miasteczku. Można było odnieść wrażenie, że w Vasiliki nikomu się specjalnie nie spieszy i wszyscy są przyjaźnie nastawieni. Personel kawiarni nie zaganiał natrętnie do stolików, a kiedy już wybrało się konkretne miejsce, obsługa była miła, ale nie namolna. Przyjemnie było sączyć wino, delektować się kolacją przy samym brzegu, słuchać plusku wody i śledzić wzrokiem koty przemykające z wdziękiem między stolikami. Uśmiecham się do tego wspomnienia...
Tydzień minął boleśnie szybko i nadszedł czas powrotu. Pożegnaliśmy się z plażami Lefkady, z kotami o wydłużonych pyszczkach, z toaletą, w której trzeba było pilnować się z papierem toaletowym (nie wyrzucamy do muszli!) i z nektarynkami. Wsiedliśmy do samochodu, rzuciliśmy się w wir drogowych serpentyn i wróciliśmy na stały ląd.
Gdzie paliwo jest najtańsze?
À propos. Jako pasażer nie przywiązywałam wielkiej wagi do cen na stacjach benzynowych – interesowały mnie głównie w kwestii tego, czy są w nich kolejki do toalet. Żeby wiedzieć gdzie najmniej wydaliśmy na paliwo, musiałam zwrócić się o pomoc do samego źródła, czyli kierowcy. W kwestiach technicznych jestem stereotypową babą („Jakie chciałabyś auto?”, „Ładne”), więc zdanie „Mam diesla z silnikiem 1,9 TDI” nie mówi mi kompletnie nic. Kto się zna, będzie wiedział o co chodzi.
Na przykładach widać najlepiej, więc napiszę po prostu gdzie tankowaliśmy. Pierwsze dokarmianie pojazdu miało miejsce w Chyżnem. Tankowanie do pełna plus winiety (słowacka i węgierska) wyniosło nas niespełna 434 zł. Później w Boshino Selo w Macedonii zapłaciliśmy 70 euro (wtedy 1 euro = 4,25 zł) i była to najbardziej korzystna cena. Paliwa starczyło na wszystkie planowane wycieczki plus dodatkową, spontaniczną, do Meteorów. Wracaliśmy już do kraju, a żeby zobaczyć Meteory, przejechaliśmy dodatkowe 70 km (wcześniej drogę powrotną planowaliśmy inaczej). Kilkadziesiąt kilometrów za nimi zatankowaliśmy, niestety nie zanotowałam za ile. Ostatni raz napełniliśmy bak w Serbii, przy granicy z Węgrami – i tam było najdrożej (ok. 73 euro).
Tymi skrupulatnymi wyliczeniami kończę opowieść o wyspie, na której do plaż trzeba się wspinać wąskimi drogami. Gdzie jogurt grecki rozpływa się w ustach, tworząc z miodem sycący deser, idealny na upał. Polecam Lefkadę wszystkim, którzy kochają nektarynki. I koty.
Z zawodu pisak, z zamiłowania kociara. Kiedyś zobaczy co jest za Uralem - dobrnie aż do Władywostoku. A póki co, kiedy może, cieszy się słońcem krajów południowej Europy. I też jest fajnie ;)