Pierwsze poważne jeżdżenie "Złomkiem" - 2010 rok.

Pierwsze poważne jeżdżenie "Złomkiem" - 2010 rok. – główne zdjęcie

Przeglądasz sobie od niechcenia strony internetowe i nagle wpadasz na ciekawą stroną. Ile razy się Wam to przytrafiło? Załozę się, że nie raz! 
To samo przytrafiło się mi na początku 2010 roku. Ale zacznijmy po kolei.
Mamy styczeń 2010 roku. Siedzę sobie przed komputerem i gapię się w ekran jak przysłowiowa kura w gnat. Parę tygodni wcześniej kupiłem swojego piątego Fiata 125p i chyba szukałem jakichś części.
No i masz! W jakiś sposób trafiłem na stronę Złombolu i informację, że w 2010 roku jadą do Azji; dokładnie do Istambułu. Myślę sobie, ale by były jaja gdybyśmy z Chłopakami się tam wybrali. Pomysł troszkę pokiełkował i ciach! Bolima, Spajki i ja, znany jako czeczun mieliśmy zmontowaną Ekipę.
Skoro Ekipa była, to kolejnym krokiem było rozpoczęcie przygotowań samochodu. Fiacik zjechał do garażu.
Prace mad nim troszkę trwały – przygotowywałem go sam, więc się nie spieszyłem i wszystko robiłem dokładnie. W przypadku Dużego Fiata to się zawsze opłaca.
Zbliżał się koniec sierpnia, czyli start Złombola! Emocje i napięcie rosło.
W końcu ten dzień! Wyjeżdżam z Torunia do Warszawy. Zgodnie z planem, w sobotę spotkaliśmy się na ulicy Jagiellońskiej, w garażach Stowarzyszenia FSOAUTOKLUB i zabraliśmy się za przygotowania. Ostatnie poprawki, montaż bagażnika na dach, wymiana oleju i regulacja zaworów. W końcu PAKOWANIE. 

01-polska-01jpg01-polska-02ajpg

 

 

 

 

 

I tu pierwsza niespodzianka. Nie zdążyliśmy jeszcze w połowie zapakować auta, a już tarliśmy chlapaczami po asfalcie. Zrobiło się ciekawie! Z pomocą przyszli nam nasi Przyjaciele z FSOAK. Bolima pojechał do Ola po resory, które Olek zakitrał gdzieś w kanale. Młody leżąc pod Fiatem wygięty w chińskie osiem wycinał zapi

eczoną śrubę, my robiliśmy inne rzeczy, w duchu modląc się do bora tucholskiego żeby Młody nie poobcinał sobie paluchów albo nie wbił diaksa w głowę. Całe szczęście się udało i mogliśmy, już teraz z dużym opóźnieniem wyjechać na start Złombola do Katowic. Po drodze zawitaliśmy jeszcze na przepyszną kawę do Wojtka i do Kasi z magazynu Classic Auto i mogliśmy rozpocząć naszą eskapadę.

01-polska-02jpg

DZIEŃ PIERWSZY

Oczy na zapałkach, dojeżdżamy do Katowic. Kilka krzyżówek, parę zakrętów i wjeżdżamy na plac startowy. Całe zmęczenie pryska jak bańka mydlana! Żyły wypełnia adrenalina! Wszyscy są zadowoleni, gotowi na przeżycie przygody ich życia. Odbieramy naklejki, oznaczamy samochód i czekamy na sygnał. 
W końcu jest, upragniony start! Mijamy bramę startową i oficjalnie jesteśmy na trasie Złombola 2010, naszej ówczesnej najważniejszej przygody motoryzacyjnej.

01-polska-04jpg

Z Katowic, pod eskortą Jula, kierujemy się na Kraków, a później na Bukowinę Tatrzańską i przejście graniczne w Łysej Polanie. Pierwsza granica. Narazie wszystko dobrze, samochód nawet się nie zająknał. 
Przed nami Słowacja. Pogoda nie rozpieszcza. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że jeszcze nigdy, ani przed 2010 ani po 2010, nie przejechałem samochodem Słowacji "na sucho". Tam zawsze pada deszcz! Dlatego też na nasz pierwszy obiad w trasie zatrzymaliśmy się na zadaszonym przystanku autobusowym. Ależ było miło zjeść coś gorącego! Pogoda nie rozpieszcza, w szyby wali deszcz, a my na pierwszy kemping w Debreczenie na Węgrzech mamy jeszcze kawał drogi. Nawijamy na opony wstęgę szos i przebijamy się przez góry. Momentami droga robi się stroma i bardzo kręta. Do tego ciągła ulewa. Wycieraczki nie nadążają oczyszczać szyby. 
Wtem, pierwsza awaria! Spadła nam ramię wycieraczki. Zatrzymaliśmy się i zbieramy nasze fanty z drogi. Wtem numer 2! Zza zakrętu wyjeżsża rozpędzona ciężarówka, pada na nas łuna światła, deszcz, blady strach i huk potężnego klaksonu – wszystko razem tworzy naprawdę przerażającą mieszankę. Całe szczęście kierowca ciężarówki ograniczył się do popukania się w głowę i puszczenia wiązanki pod nosem i nie rozjechał nas na miazgę. Mieliśmy nauczkę – nie stawać jak kołek! Szybka akcja, wycieraczka wylądowała spowrotem na swoim miejscu, a my we Fiacie i kontynuowalismy jazdę.

02-sowacja-03jpg03-wegry-01jpg

W środku nocy, po prawie tysiącu kilometrów od Warszawy, dojechaliśmy do Debreczenu. Na kempingu rozbilismy namioty. 
Wyobraźcie sobie taką sytuację – jedyne o czym mażysz, to rozłożyć namiot, usiąść i wypić zimne piwko. Ale, musisz jeszcze ogarnąć "spanie"! Twój namiot, to klasyczne iglo, z pałąkami, tropikiem, śledziami i całą resztą tałatajstwa. Męczysz się, męczysz i jeszcze raz męczysz. Na to Twój kumpel wyjmuje z bagażnika "szybką keczuę", rzuca, wkłada do środka materac, rozkłada krzesełko, siada i otwiera browara. Idzie się ugryźć w tyłek, co?

DZIEŃ DRUGI

W nocy znowu ulewa. Chyba dogoniła nas ze Słowacji. My jakoś przetrwaliśmy. Nasze namioty też. Trochę wody pociekło do Fiata. W efekcie portfel zalany i eurasy mokre. Trzeba było suszyć na desce rozdzielczej. Nam noc nie dała się za bardzo we znaki. Gorzej miał znajomy z innej ekipy, który po ostrej imprezie padł w namiocie i go nie zdołał zamknąć, bo i jak, skoro na zewnątrz wystawały jego nogi. Rado obudził się w zalanym na kilka centymetrów namiotcie. Cóż – samo życie.

03-wegry-02jpg

Z Węgier ruszyliśmy do Rumunii. Do granicy nie mieliśmy jakoś strasznie daleko, bez problemów tam dojechaliśmy. Na przejściu istny pokaz mody kempingowej. Kolorowe namioty suszyła chyba prawie każda Ekipa. Było to też pierwsze przejście graniczne, na którym sprawdzano nam dokumenty – mimo, że byliśmy jeszcze w Unii Europejskiej musieliśmy wylegitymować się dowodem osobistym lub paszportem.
Przejechaliśmy do kraju Drakuli. Inny świat. Naprawdę. Wrażenie takie, jak byśmy się cofnęli w czasie do połowy lat 90-tych w Polsce. Pojazdy przeżywające swoją czterdziestą drugą młodość, domy trzymają się na słowo honoru, a drogi są dziurawe jak ser szwajcarski.

04-rumunia-07jpg04-rumunia-09jpg

Ciśniemy, zmieniamy się za kierownicą i chłoniemy ile się da. Nie mamy za dużo czasu, musimy być na kempingu o w miarę normalnej porze, żeby chociaż trochę się wyspać. Oczywiście prosty dojazd do kempingu byłby zbyt łatwy. Okazuje się, że w "międzyczasie", tj. pomiędzy wydaniem itinerera złombolowego, a chwilą gdy znaleźliśmy się w Rumunii, kemping, na który mieliśmy dojechać, został zlikwidowany. Parafrazując – pocałowaliśmy kłódkę. Trzeba było jechać dalej. Zrobiła się nas całkiem spora kolumna, wspólnie dojechaliśmy na pole namiotowe. Ale była impreza!

DZIEŃ TRZECI

Budzimy się w Rumunii. Balanga była niezła, ale wszyscy ocknęli się cali i zdrowi. Rumunia lubi zaskakiwać. Tym razem padło na kibelek. Ot, dziura w podłodze, kosz na papier i inne takie wynalazki.
Na ten dzień mamy plan. Jedziemy na Drogę Trasfogarską. Budowa zachcianki Nicolae Ceausescu pochłonęła życie kilku osób. Droga wspina się serpentynami na ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza w towarzystwie stromych skał, owiec, tuneli i dziur.

04-rumunia-12jpg 04-rumunia-17jpg

Wrażenie jest piorunujące! Przejeżdżamy obok Zamku Drakuli, a w zasadzie dwóch zamków. Jeden to zwykła atrakcja turystyczna, a drugi to podobno prawdziwy zamek, w którym mieszkał amator ludzkiej krwi.
Wyjechaliśmy z gór i ciśniemy dalej w kierunku Bułgarii. 
Granicę przekraczaliśmy późnym wieczorem. Dojazd do przejścia wyglądał jak zabawa w ciuciubabkę. Trochę tu, trochę tam. Trochę zgodnie z przepisami, trochę pod prąd. W końcu doczekaliśmy się odprawy. Kilka pytań, zakup winiety i już śmigaliśmy po Bułgarii. Zrobiło się już dosyć późno, a my mieliśmy jeszcze sporo drogi przed nami. Nocna jazda po Bułgarii to niezła loteria. Dodatkowym utrudnieniem jest to, że w Bułgarii "obowiązuje inny alfabet", cyrylica. Jeżeli o mnie chodzi – czarna magia. To pewnie dlatego nie zrozumieliśmy co do nas "mówiły" znaki drogowe i pełnym ogniem wpadliśmy na najbardziej dziurawą drogę świata. Góry i doliny głębokie na dwadzieścia centymetrów. Jedna obok drugiej, nie sposób ich ominąć. Całe szczęście nic nie urwaliśmy. Mieliśmy farta. Innym Ekipom mina niestety zbrzydła. Były pogięte felgi, pourywane wydechy, haki holownicze, a nawet urwany wał napędowy w jednym z towarzyszących aut. Istna masakra.
W końcu, nad ranem dojechaliśmy do mety odcinka, na Złote Piaski. Przy załatwianiu noclegu znowu jaja. Cała obsługa kempingu pijana, próbuje wymusić dodatkowe opłaty, a niektórym Ekipom zarekwirowano dokumenty. Żeby było jeszcze ciekawiej, po kilku godzinach te dokumenty znaleziono gdzieś w krzakach. Istne szaleństwo. Nam udało się przemknąć za plecami pijanego gościa z obsługi i znaleźć miejscówkę na polu. 
Gdy my kładliśmy się spać nasi Koledzy z Wrocławia jechali na lotnisko do Burgas. W Rumunii okazało się, że jeden z nich zamiast paszportu z szuflady zabrał kartę pojazdu… Szybka akcja została zorganizowana, ludzie zerwani na proste nogi i jakimś cudem samolotem z Wrocławia do Burgas leciały właściwe papiery. Ale jaja! My w tym czasie przewracaliśmy się na drugi bok.

DZIEŃ CZWARTY

Słońce wali w oczy. W namiocie gorąco, mimo tego, że dopiero wczesna pora. Dzień się zaczyna. Wiadomo, siku się chce. No to idziemy do kibelka. A tam… grzyb do połowy wysokości ściany, syf na podłodze, syf w otwartych kabinach. Trzeba było znaleźć magistralę wodną i strzelić sobie prysznic pod gołym niebem. Potem plaża. Fajnie było. Czar prysł, gdy Fiat 125p, razem ze wszystkimi bagażami, dokumentami i kasą należący do zaprzyjeźnionej Ekipy, bez wiedzy właścicieli wylądował na lawecie i pojechał na parking policyjny. Był pościg motocyklowy, była akcja. Ostatecznie skończyło się tylko mandatem za złe parkowanie.

05-bugaria-03jpg 05-bugaria-04jpg

A my dalej w drogę. Cisnęliśmy jakimiś lokalnymi drogami po drodze regularnie napotykając się na cygańskie enklawy i obozy w środku lasu. Niezły folklor. Nagle, ni stąd ni z owąd – granica. Tu też folklor. Kury sobie chodzą, raz po Bułgarii, raz po Turcji, walają się śmieci. To nie było duże przejście graniczne. Zwykle panował tutaj mały ruch, więc jak się tam zwaliliśmy całą grupą, to Celnicy nie byli specjalnie zadowoleni. Musieli się wziąć do roboty. Chyba nie byli na to przygotowani. Buntowali się i tak dalej. W końcu przeszliśmy całą odprawę i moglismy wjechać do Turcji. Ależ się zdziwiliśmy, gdy pod kołami samochodu pojawił się świeży, równiutki asfalt. Jechaliśmy grupkami po kilka samochodów.

05-bugaria-07jpg

Sukcesywnie zbliżaliśmy się do Istambułu. Emocje rosły, w końcu za parę godzin mieliśmy być u celu naszej podróży, na innym kontynancie. I to wszystko Fiatem 125p! Przed nami wjazd na autostradę "dojeżdżającą" do Stambułu. Bramki jak na naszych polskich "autobanach". Troszkę się zdziwiliśmy, gdy w pewnym momencie wszystkie szlabany poszły w górę i morze samochodów ruszyło w kierunku tureckiej stolicy. Rozpoczął się ramadan. Autostrada była za darmo. Kolejny farcik! Żeby nie było zbyt kolorowo – pojawiły się problemy nawigacyjne. Nie wiedzieliśmy dokładnie jak dojechać na miejsce zbiórki. Po mniejszych lub większych bojach się udało. Dotarliśmy do punktu zbiorczego! Byliśmy na mecie! Wisienką na torcie miał być wspólny przejazd mostem przez Cieśninę Bosfor, do azjatyckiej części miasta. Ja byłem tak wypompowany, że ledwo co z tego przejazdu pamiętam. Miałem tak dosyć, że przejazd pamiętam jak przez mgłę. Całe szczęście nie siedziałem za kierownicą. Za kółkiem chyba siedział Spajk. Albo Bolima. Innego wyjścia nie było! Po rundce zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu, gdzie wszyscy świętowaliśmy osiągnięcie mety. Były śpiewy, klaksony, "bomby". Było tak głośno, że pojawiła się policja. Musieliśmy jechać dalej. W nocy, a może nad ranem, dotarliśmy do kempingu pod Istambułem. Chyba znaleźliśmy się tam "na chybił trafił". Ważne, że się udało. Mogliśmy odespać.

06-turcja-04jpg 06-turcja-05jpg 

Co było dalej, dowiecie się już niedługo – w kolejnym wpisie! Zostańce z nami!

Pierwsze poważne jeżdżenie "Złomkiem" - 2010 rok. – zdjęcie 1
Pierwsze poważne jeżdżenie "Złomkiem" - 2010 rok. – zdjęcie 2
Pierwsze poważne jeżdżenie "Złomkiem" - 2010 rok. – zdjęcie 3
Pierwsze poważne jeżdżenie "Złomkiem" - 2010 rok. – zdjęcie 4
czeczun
czeczun

Pochodzę z Torunia, gdzie również mieszkam i pracuję. Z Żoną podróżujemy po Europie naszym poczciwym Fiatem 125p, od 2016 roku również z przyczepką. W planach mamy już kolejne wyjazdy. Oby tylko zdrowie pozwolił, to naprawdę się najeździmy =D

Czytaj także

Rumuniotrjp 2015 – zdjęcie 1
Relacje z podróży
Rumuniotrjp 2015
Chwała samochodom powolnym Jest wśród podróżników takie założenie, jeśli kochasz i myślisz o wspólnym życiu, zabierz w drogę, a ona pokaże Ci prawdę - powiedział Herman Garcia Woydatt gdy siedzieliśmy tamtej kwietniowej nocy na poboczu drogi stanowej prowadzącej z Chicago do Seattle. W Stanach bywałem kilka razy ale jeśli miałbym wybrać tylko jeden moment, który zapadł mi w pamięci to byłaby to właśnie ta pokracznie wygięta w rzeczywistości noc. Kilka lat później gdy byłem nieco starszy słowa starego Woydatta zaczęły rozbrzmiewać w mojej głowie na tyle głośno, że musiałem wyruszyć w podróż.  Ze swoją miłością byłem już trochę czasu i choć zobaczyliśmy wspólnie kawałek świata to żadnej z tych drobnych eskapad nie mogłem nadać miana prawdziwej PODRÓŻY.   Mam obsesję zataczania pętli wokół czegoś. Nie było inaczej tym razem. Przekonałem Viktorię, że koniecznie musimy Z A T O C Z Y Ć  P Ę T L Ę. Wybór padł na Bałkany z racji swej dzikości przy jednoczesnej bliskości do naszej krainy. Miesiącami kreśliłem trasy, zbierałem informacje i przygotowywałem nasz podróżo-mobil. Niestety ten ostatni punkt pochłonął znacznie więcej pieniędzy niż zakładałem, co zmusiło mnie do porzucenia myśli o podboju - jak mawiał Churchill - miękkiego podbrzusza Europy. Zakręciłem globusem przed nosem Viktorii i wskazałem ostatnio bardzo modną Rumunię.  Lecz nie obawiajcie się, to nie jest kolejny artykuł o niej.  O tym przepięknym miejscu zostało  powiedziane w ostatnim czasie już tak wiele, że na wysokogórskiej przełęczy minęliśmy się z Toyotą na polskich numerach, a kierowca od niechcenia machnął nam tylko ręką. Żadnych fajerwerków, uścisków, wspólnego obiadu.  Stanowczo wolałem  czasy gdy przemierzając Rumunię wszerz i wzdłuż z moim ojcem mijaliśmy tylko dacie 1310, a Polak był niezwykłym rarytasem. I choć my byliśmy akurat tam, to to o czym mówię może zdarzyć się pod każdą szerokością geograficzną. Miłość naturalnie wymaga próby. Moja waży ponad dwie tony i raczej do komfortowych w ujeżdżaniu nie należy. To jej, a raczej jemu poświęcam te słowa bowiem na południe ruszyliśmy z Viki Defenderem aka S u p e r w ł ó c z ę g a   D e f i k. Całe wakacje pracowałem właśnie przy nim.  Zmianie uległo wiele rzeczy zaczynając od remontu silnika, zabezpieczenia podłogi i uszczelnienia dachu; przez wygłuszenie całości i wycięcie nowych dywanów po wyłożenie podłogi drewnem, zbudowanie łóżka i meblościanki. Czas minął szybko, a  gdy zaczynały się sianokosy z muzyką w głośnikach i poezją w sercach ruszyliśmy na południe. Byłem przekonany, że ta podróż może skończyć się tylko na dwa sposoby - albo znienawidzimy ten samochód i wymienimy na discovery II albo pokochamy i już zawsze będzie grzał swoje miejsce w garażu. Powiedzmy sobie szczerze, najbliższy czas mieliśmy spędzić w ciasnej, aluminiowej puszce, w której na zmianę jest gorąco lub zimno i do której ktoś z niewiadomych przyczyn przyczepił turkoczący silnik i dwie pary kół, a te koła na dodatek opatulił grubą warstwą gumy znanej w środowisku pod kryptonimem MT. Znawcą tłumaczyć nie trzeba, a amatorom szosówek serdecznie polecam.  Przyspieszenie i prędkość podróżną pozwolę sobie pominąć.   Gdy po całym dniu drogi zatrzymaliśmy się za węgierską granicą, zmęczeni zasnęliśmy szybko i nie mógł nam w tym przeszkodzić nawet odbywający się nieopodal spot okolicznego fanklubu silników 1.8 litra. Komplikacje jednak zaczęły się już drugiego dnia kiedy za pasmem gór maramorskich, zepsuła nam się nagrzewnica, a moja towarzyszka zachorowała na nieznaną chorobę samochodową, objawiającą się dusznościami oraz ponad przeciętnym odczuwaniem gorąca. Nagrzewnica od tej chwili pracowała bez przerwy, skutecznie podnosząc i tak już wysoką temperaturę w kabinie co tylko pogorszało samopoczucie Viki.  Po przekroczeniu linii gór zarządziłem przerwę i odbiłem na górską drogę gdzie odnalazłem potok, a za nim bajecznie zieloną i piękną łąkę. Wyciągnąłem omdlewającą Viktorię i usadziłem na krześle w akompaniamencie plusków potoku i szeleszczenia traw.   Miejsce było doprawdy niezwykłe, w związku z czym postanowiliśmy spędzić tam nieco więcej czasu. Gdy odpoczęliśmy w fotelach turystycznych klasy C i rozejrzeliśmy się po okolicy dotarło do mnie, że gdyby nie Defik minąłbym to wspaniałe miejsce nie podejrzewając, że w ogóle może istnieć. W Cluj - Napoca czekał na nas przyjaciel. Przyjął nas nadzwyczaj gościnnie, podarowując nam górę swojego domu gdzie po ośmiu godzinach hałasu i wysiadywaniu niespecjalnie wygodnych i połamanych siedzeń mogliśmy odpocząć i wziąć kąpiel. Wieczór w Cluj tętnił życiem, a my krążyliśmy od knajpy do knajpy, gdzie nie mogliśmy nie zjeść tego czy tamtego, bo jak mówił Tomi, wszystko było cudownie wspaniałe. Dopiero tutaj wymieniliśmy walutę, gdyż na granicy zastaliśmy tylko dziwnego, małego człowieka trzymającego na oko dziesiątki tysięcy lei w bagażniku mercedesa z początków lat osiemdziesiątych. Gdy wróciliśmy już bardzo senni i zmęczeni do domu marzyliśmy tylko o tym aby wygodnie wyciągnąć się w łóżku. Ku naszemu zdziwieniu nasz gospodarz organizował u siebie drobny wieczorek z winem, a o drugiej w nocy zaskoczyła nas ryba, której rozmiary bardziej przypominały głowę konia niż znane ze sklepów sztuki na wagę. Następnego dnia leniwie opuściliśmy miasto i gruntowymi drogami w tumanach kurzu podróżowaliśmy od jednego miejsca do drugiego w kierunku Morza Czarnego. Pewnego razu gdy właśnie jedliśmy śniadanie na dachu w górskiej scenerii, zauważyłem zjeżdżające z głównej drogi BMW X5. Jako, że znajdowaliśmy się nieco wyżej, a podjazd usłany był nierównymi koleinami chwile zajęło nim zaparkowało tuż obok nas. Wysiadła z niego para w średnim wieku i bardzo złym i ubogim angielskim z podekscytowaniem pytała o auto. Wjechali tam tylko po to by obejrzeć starego i porysowanego Defendera ryzykując urwaniem tych wszystkich, bajeranckich plastików, którymi ich samochód był przyozdobiony.  Zszedłem do nich by mogli zajrzeć do środka. Nie wiem ile zrozumieli z mojej opowieści ale byli wyraźnie zadowoleni.  Gdy już wsiadali do samochodu powiedzieli coś co brzmiało mniej więcej tak: -my i musieć ten auto rozmienić by takie jak Twój mają - choć równie dobrze mogło to być  -czy ty chcieć auto z nasze zmienić? - gdyż czekali chwile na moją odpowiedź.  Uśmiechnąłem się do nich tylko po czym dodałem: -Dla mnie nie ma innej drogi. Wsiedli do samochodu i odjechali zaczepiając zderzakiem o ziemię. Viki wciąż chorowała, a ja byłem przemęczony ciągłym siedzeniem za kierownicą. Pewnego razu postanowiła mi trochę pomóc i właśnie wtedy nie wiadomo jak i gdzie gruby na jakieś siedem centymetrów, ostro ścięty pal wbił się na jakieś dwadzieścia centymetrów w bok opony kompletnie ją rozpruwając. Było wiele zabawnych momentów, jak owcze oblężenie przy jednej z górskich dróg czy nasze zdziwienie gdy chcąc spędzić spokojny wieczór na plaży trafiliśmy w samo centrum nieustającej imprezy. Tam zrozumiałem ten dwuznaczny uśmiech, który pojawiał się na twarzach Rumunów gdy tylko wypowiedziałem dwa magiczne słowa - Vama Veche. Były też sytuacje dziwne jak pojawienie się nagle za zakrętem na totalnie nie oświetlonej drodze konia, który niespecjalnie przejął się hamowaniem z piskiem opon; czy po prostu przerażające jak poszukiwanie przeprawy promowej we wsi w której społeczność wyglądała raczej na mieszkańców którejś z większych nekropoli niż żywych ludzi. W połowie drogi zepsuł nam się rozrusznik i choć upierdliwe było ciągłe odpalanie samochodu z pychu, odkryliśmy dzięki niemu wielką chęć niesienia pomocy wśród Rumunów. Wystarczyło zacząć wypychać samochód, a po chwili roiło się już wokół mnóstwo ludzi w różnym wieku chętnych do pomocy. Dopiero później wynalazłem cudowną metodę odpalania samochodu przy pomocy młotka - wystarczyło zsynchronizować przekręcenie kluczyka z jednoczesnym uderzeniem w to metalowe pudełeczko. Przez dziesięć dni pokonaliśmy blisko cztery tysiące kilometrów omijając autostrady i główne drogi. Przecinaliśmy zapomniane przez świat  wsie i miasteczka. Sypialiśmy na wykonanym przeze mnie łóżku w hotelu pod milionem gwiazd i wspinaliśmy się na strome dwutysięczniki. Godzinami rozmawialiśmy i godzinami milczeliśmy. Naszą ostoją, punktem do którego wracaliśmy i z którego wychodziliśmy, centrum naszego życia był ten absolutnie nie idealny, kanciasty samochodzik. Zapewne mógłbym Wam opowiedzieć jeszcze wiele historii tylko po co miałbym to robić? Pomimo, że Viki czuła się coraz gorzej i skróciliśmy nasz wyjazd przeżyliśmy naprawdę wiele pięknych chwil, które zostaną z nami. Przygoda czeka poza kanapą, a świat jest gotów pokazać Wam wiele, odpalcie tylko silniki i otwórzcie szeroko oczy, uszy, nozdrza i serca. Życzę Wam powolnego i psującego się samochodu. To wywraca perspektywę o sto osiemdziesiąt stopni.