Polska z dołu do góry

Polska z dołu do góry – główne zdjęcie

Jeden campervan, trzyosobowa załoga, sześć tygodni, prawie 2000 km. Takie były wstępne założenia na wakacje 2014. Co z tego wyszło - przeczytajcie sami. 

Podrózujemy Hyundayem Trajet z przedsionkiem - który służy nam: Ance, Markowi oraz 4,5 letniemu Kubie za namiastkę campera od 2 lat. Nie przepadamy za siedzeniem na miejscu, także w każdym z odwiedzanych miast spędzamy góra 4 dni. Zwiedzamy co się da w pobliżu - rowerowo, lub samochodem i lecimy dalej. Doceniamy regionalne jedzenie (choć nie zjemy wszystkiego bo jesteśmy wege), małe browary i ciekawych ludzi. Trasy dyktuje nam głównie życie - odwiedzani po drodze znajomi, festiwale w których chcemy uczestniczyć czy po prostu, wyszperane w necie ciekawe miejsca. Zanim uzbieraliśmy pieniądze na prawdziwego campera postanowiliśmy zwiedzić Polskę - zaczęliśmy w 2012 roku i tak, przez kolejne wakacje udało nam się, krok po kroku osiągnąć cel. Ostatni etap w 2015 zakończymy już w camperze. Zobaczyliśmy już sporo, ale cały czas wiele miejsc zostaje do odkrycia - a to  na razie tylko Polska :)

Nasz wechikuł

2014 rok wyznaczył nam trasę rozpiętą między Festiwalem w Wolimierzu, w których chcieliśmy wziąć udział, wizytą u znajomych nad morzem i spotkaniem z ekipą na Mazurach w kolejnym etapie wakacji. Termin i miejsce zakończenia, także ściśle określone, bowiem rok rocznie w Lipcu wypływamy ze Ślesina do Kruszwicy w rodzinny rejs. Wśród tych miejsc i dat trzeba było jakoś pociągnąć trasę i wyszło jak widać. Nie wszystkie punkty ostatecznie udało nam się zrealizować, ale co się odwlecze to nie uciecze :)

1. Kalisz - Bąkowo

Camping w Bąkowie szczyci się wielokrotnie zdobywanym tytułem Mister Camping - nagrody dla najlepszego campingu w Polsce. Z tej właśnie prozaicznej ciekawości, by zobaczyć jak wygląda ten najlepszy, wziął się nasz pierwszy punkt przystankowy na trasie. 

Camping jest pięknie położony, wśród lasu z biegnącym przez teren potokiem i starannie utrzymanej zieleni. Ma wydzielone miejsca dla camperów - wszystkie zajęte, więc jak widać cieszy się powodzeniem. Naszemu vanowi dostało się miejsce na samym końcu, na polu namiotowym ale i tam udało się bez problemu dociągnąć prąd. Na środku pola są ogólnodostępne wiaty w których można biesiadować, grillować czy pozmywać naczynia po posiłku. W tym samym ciągu znajdują się prysznice i toalety oraz place zabaw (dla młodszych i starszych dzieciaków). Atrakcją okazał się basen - dostępny w godzinach otwarcia dla mieszkańców campingu za darmo. Na terenie kompleksu znajduje się też staw hodowlany po którym można popływać rowerem wodnym lub łódką. Niestety dość mały, więc nie skusiliśmy się na spędzanie czasu w ten sposób. Posiłki gotowaliśmy sami, ale na campingu jest niewielki bar/sklepik gdzie można kupić lody, wypić piwo czy zjeść pyszne, domowe pierogi. Nieopodal jest także ponoć niezła restauracja, ale nie mieliśmy okazji tego sprawdzić :) 

Camping w Bąkowie

W Bąkowie stacjonowaliśmy trzy dni. Zwiedziliśmy pobliski Kluczbork. Niestety, pomimo niedawnej rewitalizacji nie miał zbyt wiele do zaoferowania turystom z dzieciokiem. Liczyliśmy na to, że w mieście, które szczyci się sławą pszczelarską uda nam się chociaż kupić jakieś wyborne miody... niestety nic z tego. Centrum choć urokliwe opanowane przez samochody, niewiele atrakcji czy miejsc w których można usiąść, coś zjeść czy wypić. Zwiedziliśmy muzeum pszczelarskie w którym można zobaczyć ciekawą wystawę na temat uli, pokręciliśmy się po odrestaurowanym rynku, i nieco zawiedzeni ruszyliśmy dalej. 

Ule figuratywne z Kluczborskiego muzeum.

Dużo ciekawsza okazała się pobliska Byczyna. To niewielkie miasteczko to jedyne (oprócz Paczkowa) miasto w Polsce gdzie zachowały się autentyczne średniowieczne mury obronne miasta, niestety obecnie strasznie zaniedbane. Dwie olbrzymie wierze strzegą murów z obu stron Byczyny a wewnątrz pełno krętych, urokliwych uliczek. Klimat miasta jest nadal unikatowy i tylko pomarzyć można, jak mogłoby wyglądać gdyby dysponowało większymi środkami na inwestycje. W miejscowym ekspozytorium, za niewielką opłatą, kustosz pasjonat opowiedział nam co nieco o historii miasta i pokazał wystawę zabytkowych temperówek. 

Jedna z wierz na murach obronnych Byczyny

Po zwiedzaniu miast, przyszła kolej na atrakcje dla najmłodszego członka ekipy i wybraliśmy się do grodu w Biskupicach. Typowo komercyjna budowla nie ma zbyt wiele wspólnego z autentycznym wyglądem średniowiecznego grodu, ale organizowane są tam liczne atrakcje dla dzieciaków, obozy rycerskie czy pokazy dla grup zorganizowanych. Warto wybrać się tam podczas trwania jednej z imprez, ale i z marszu udało się nam zobaczyć sporo fajnych rzeczy i porozmawiać z miłą obsługą tego miejsca. Na miejscu znajduje się sklepik/bar i możliwość zakupienia jakiś typowych rycerskich pamiątek (drewniane miecze, tarcze etc.) 

Gród w Biskupicach

Nieopodal campingu w Bąkowie ( 15 minut drogi przez lasy rowerami) znajduje się też, otwarty w 2011 roku zalew. Na miejscu można poplażować, powędkować, czy skorzystać z wypożyczalni sprzętu wodnego. W sezonie na plaży odbywają się też imprezy - nam niestety nie udało się na żadną trafić, bo dzień, choć wakacyjny, był środkiem tygodnia. Cisza, spokój, praktycznie brak plażowiczów. Zjedliśmy pizzę w przyplażowym barze, uzupełniliśmy niedobór płynów i wróciliśmy do Bąkowa, szykować się dalej. 

Plaża nad kluczborskim zalewem

Okolice Kluczborka to raj dla rowerzystów, pełen tras widokowych i szlaków rowerowych (np. szlakiem zabytkowych kościołów) jednak nie mieliśmy tym razem okazji pojeździć zbyt wiele. Może wrócimy jeszcze kiedyś nadrobić straty :) 

2. Bąkowo - Świdnica

Świdnica została wybrana przez nas właściwie przypadkowo. Po prostu był to dogodny punkt wypadowy do innych miast, które chcieliśmy zwiedzić i ze strony wynikało, że mają całkiem przyzwoity camping. Po drodze mieliśmy odwiedzić jeszcze Kościerzyce w puszczy Stobrawskiej, ale koniec końców polecieliśmy prosto do Świdnicy. I bardzo dobrze - bo Świdnica okazała się strzałem w dziesiątkę!

Po drodze zawitaliśmy jeszcze do Opola, które okazało się pięknym, pełnym ludzi i działań miastem. Na KrakOFFskiej 36 poszperaliśmy w społecznym komisie, puszczaliśmy muzykę ze specjalnej muzycznej budki na rynku i obserwowaliśmy budowanie wielkiego kartonowego labiryntu na rynku przez miejscowe dzieciaki. Dookoła kawiarnie, galerie, wystawy malarskie i mnóstwo ciekawych zakamarków (np. remontowany wówczas dworzec kolejowy). Na pewno byłoby tam co robić przez parę dni, jednak lecieliśmy dalej - do Świdnicy. 

Opolski rynek olśniewa architekturą

Camping nieduży ale doskonale utrzymany, każdy camper ma własny wydzielony placyk otoczony zielenią i ławę do biesiadowania. Sanitariaty czyste i pachnące jeszcze nowością, teren ogrodzony, położony przy średnio ruchliwej drodze. Obok OSiR i w związku z tym można było za darmo korzystać z basenu wgodzinach jego otwarcia, na terenie ośrodka był też niewielki bar ze słodyczami. Zdecydowanie był to najfajniejszy camping jaki tego lata odwiedziliśmy. Okazało się, że położony jest około 15 minut drogi pieszo do centrum więc wypady do miasta też nie wiązały się z koniecznością ruszania auta.

Świdnica przywitała nas koncertem zespołu Analogs (w parku - 5 minut drogi od campingu) co dla nas, starych punk rockowców było miłym zaskoczeniem :) Samo miasto urokliwe, pełne pięknych detali architektonicznych, mniejszy i większych kawiarni i restauracji w samym rynku gdzie chętnie zatrzymywaliśmy się by chwilę odpocząć. Piękne miejsce z dużym potencjałem, który mam nadzieję będzie rozsądnie wykorzystany. Do samego rynku wracaliśmy podczas naszego pobytu w Świdnicy z przyjemnością jeszcze parę razy.

Urokliwa Świdnica

Kolejną niespodzianką okazały się trwające właśnie w pobliskim Książu zawody powożenia. Interesujemy się nieco jeździectwem i nie mogliśmy przegapić takiej okazji. Choć zamek i stadninę mieliśmy i tak w planach, okazało się, że trzeba przełożyć je parę dni wcześniej - oznaczało to tłumy zwiedzających, ale i tak było warto. Przepiękne powozy, najlepsi zawodnicy z całego świata i niesamowite widowisko w malowniczych okolicznościach przyrody. Zwiedzanie Stada Ogierów  i zamku było już tylko wisienką na torcie tego emocjonującego dnia.  

Zawody zaprzęgowe w Książu

Uzdrowiskowa Jedlina Zdrój wydawała się ciekawą opcją do zwiedzenia, choć nie spodziewaliśmy się tam specjalnych atrakcji. Miasteczko nieduże, ładne, z niewielką pijalnią wód w centrum. Ot cicha, spokojna miejscowość wypoczynkowa. I tu znowu zaskoczenie - bo w Jedlinie otwarto centrum rozrywkowe Czarodziejska Góra a tam mnóstwo atrakcji dla dużych i małych: tor saneczkowy, wspinaczka, park linowy i zjazdy pontonowe (zimą także narty) to tylko część tego co możecie znaleźć w tym pięknie położonym kompleksie. 

Jedlina Zdrój

Po dwóch próbach (korki z powodu zawodów w Książu) udało nam się też w końcu dotrzeć do Wałbrzycha, który aktualnie przechodził rewitalizację. Wśród wykopów i remontów dało się dostrzec urok tego miasta. Fontanna na rynku zachęcała do posiedzenia szczególnie dzieciaki, pokręciliśmy się trochę po mieście jednak nic nie zatrzymało nas tam na dłużej. W pobliskim ogrodniku nadrobiliśmy zapasy świeżych warzyw i owoców i wróciliśmy na obiad do Świdnicy. 

Fontanna na Wałbrzyskim rynku

3. Świdnica - Bystrzyca - Wolimierz

Ze Świdnicy skierowaliśmy się w stronę Wolimierza, gdzie od 17.07 do 20.07 trwać miał Festiwal Alternatywnych Społeczności na który byliśmy umówieni ze znajomymi. Póki co jednak, zawitaliśmy w odwiedziny do przyjaciół, którzy przyjęli nas w swoim magicznym domu w Bystrzycy.

Tereny doliny Bobru skrywają wiele niespodzianek, urokliwych zamków, zapierających dech w piersiach krajobrazów i budowli które mijaliśmy po drodze na tym etapie podróży skupiliśmy się głównie na atrakcjach towarzystkich :) Zobaczyliśmy co prawda Wleń oraz przepiękne ruiny zamku Lenno ale to tylko niewielki fragment tego, co można zwiedzić w okolicach. Nie chciało się nam stamtąd wyjeżdżać bo i gospodarze cudowni i miejsce niezwykłe, ale po trzech dniach przyszedł czas ruszać dalej w drogę. 

Magiczne miejsca w dolinie Bobru

Po drodze zatrzymaliśmy się w Gryfowie Śląskim zaciekawieni ruinami zamku widocznymi z drogi. Był to zamek Gryf, którego ruiny obecnie są własnością jakieś chrześcijańskiej Fundacji i służą jako Dom Uzdrowień. Pomiędzy ruinami zamku stoją sklecone z desek zabudowania i prowizoryczne ołtarze co nadaje całości nieco upiorny klimat ale i tak jest to rzecz warta zobaczenia choć za zwiedzanie trzeba wcale nie mało zapłacić. Dostaje się mapkę, która pozwala wyobrazić sobie jak zamczysko wyglądało w przeszłości i chodzi się praktycznie samopas po niesamowitych ruinach potężnego niegdyś grodu. 

Zamek Gryf

Tego samego dnia zaokrętowaliśmy się w Wolimierzu na Festiwalu Alternatywnych Społeczności. Stacja Wolimierz to miejsce skupiające niezwykłych ludzi, pełne muzyki i dobrej energii. Od wielu lat jest siedzibą teatru Klinika Lalek, którego niesamowite przedstawienia można było oglądać podczas trwania festiwalu. Oprócz tego mnóstwo różnorodnej muzyki, cudownego wegetariańskiego jedzenia, warsztatów i spotkań. Nieopodal jest też alternatywny bar Atelier Wolimierz w którym para starszych Azjatów serwowała cudowne sushi a wieczorem odbywały się imprezy muzyczne. Miasteczko festiwalowe, wypełnione różnorodną muzyką praktycznie nie śpi przez trzy dni także nie jest to na pewno miejsce dla osób ceniących ciszę i spokój. My byliśmy zachwyceni, a szczególnie dzieciok, który bezkarnie mógł latać po całym terenie, bardzo dla dzieciaków przyjaznym, i używać sobie do woli na nowozbudowanym placu zabaw z prawdziwą plażą.  

Kolorowa Stacja Wolimierz

Mimo sporego zaplecza lokalowego, sprawnie funkcjonujących barów i stoisk z jedzeniem warunki są praktycznie polowe co dało nam się we znaki przy rekordowych w tamtym czasie upałach. Dla ochłody wybieraliśmy się więc od rana do Czech gdzie w pobliżu miejscowości Nove Mesto pod Smrkem jest jezioro nad ktorym można było podciągnąć trochę kondycję higieniczną. W pobliżu jeziora jest camping, sanitariaty, bary oraz popularna stacja rowerowa Singltrek pod Smrkem która jest niezwykłą atrakcją dla fanów rowerów górskich, którzy zjeżdżają całymi rodzinami trasą łączącą Czechy i Polskę. Po pięciu dniach w Wolimierzu zatęskniliśmy jednak za luksusami cywilizacji i popędziliśmy w stronę morza, by tam odfajkować kolejny punkt naszej wakacyjnej podróży.

4. Wolimierz - Czaplinek - Karwieńskie Błota

Po urokach festiwalowego życia zapragnęliśmy trochę luksusów. Mieliśmy po drodze odwiedzić okolice Zielonej Góry ale ostatecznie czas nas gonił i postanowiliśmy zrobić od razu skok do Czaplinka skąd już rzut beretem nad morze. 

Camping Drawtur, który odwiedziliśmy był typowym wielkim campingiem z domkami, przystanią, stołówką i mnóstwem camperów. Na miejscu były duże i dobrze utrzymane sanitariaty przystosowane do potrzeb camperowców oraz bar z widokiem na przystań. Ciepła woda i urokliwa plaża zachęcały do kąpieli a przy brzegu pierwsze kroki (ślizgi?) na wodzie stawiali młodzi surfingowcy. Na campingu działa także szkółka nurkowa, można wypożyczyć rowery i sprzęt wodny. Dla nas camping nieco za duży, preferujemy jednak mniejsze miejscówki ale na pewno można by go polecić, choć ceny nie należały do niskich - był to najdroższy nocleg podczas całej naszej wędrówki. Sam Czaplinek, poza jeziorem niewiele ma niestety do zaoferowania. Odwiedziliśmy pobliski zamek Drahim, który niestety nie zrobił na nas najlepszego wrażenia. Choć obsługa przesympatyczna i sam pomysł na komercyjne zagospodarowanie ruiny jest w porządku to już tandetne wykonanie (np. plastikowe znicze w roli kandelabrów) pozostawia wiele do życzenia. Dzieciokowi się podobało bo i przebierać się można i z łuku postrzelać i żywe króliki były, ale my, dorośli jednak byliśmy trochę zawiedzeni odpustowością całości. W okolicy zaciekawiła nas też Osada Ceramiczna w Sikorach ale mimo wysiłków nie udało nam się jej odnaleźć - pobłądziliśmy w lesie i zawróciliśmy zniechęceni. Może komuś dopisze jednak szczęście :)

Na wieży zamku Drahim

Po dwóch nocach w Czaplinku udaliśmy się w końcu nad morze by w miejscowości Karwieńskie Błota Drugie spotkać się z przyjaciółmi. Pobliska Karwia to już prawdziwy nadmorski kurort z nowoczesnymi pensjonatami, restauracjami, smażalniami ryb, goframi i dmuchanymi zabawkami na każdym kroku. Do takiego natłoku ludzi jednak nie tęsknimy dlatego też z ulgą odkryliśmy, że Karwieńskie Błota Drugie, zapewne przez przepisy ograniczające zabudowę w tym miejscu, są mimo wszystko bardziej dzikie i mniej zatłoczone. Są tu także co prawda restauracje (do tego całkiem niezłe), sklepy i plażowe bary ale jednak zdecydowanie mniej i o miejsce nie trudno. Pobliskie lasy zachęcają do wycieczek rowerowych a wśród leśnych traktów co chwila spotykaliśmy biwakujących na dziko camperowiczów.  

Woda w morzu tego lata upiornie zimna więc aby zarzyć kąpieli pojechaliśmy któregoś dnia odwiedzić pobliskie Jezioro Żarnowieckie. Ciepła woda i malownicza okolica sprawiła, ze pomimo niewielkiej przestrzeni plażowej kąpielisko Lubkowo DPS było gęsto oblegane przez turystów. Przycupnęliśmy i my, w cieniu pod drzewem i cieszyliśmy się doskonałą pogodą, choć nie obyło się bez utrudnień. Przy kąpielisku wybudowano co prawda nowoczesne sanitariaty i przebieralnie ale aby skorzystać z toalety musicie zaopatrzyć się w dwuzłotówki (tylko takie monety przyjmuje automat) a w okolicy nie ma możliwości rozmienienia pieniędzy. Nie znajdziecie tu także choćby sklepu czy budy z frytkami, więc radzimy zabrać kanapki lub zaplanować pobyt z powrotem na obiad. 

Na działkach w Karwieńskich Błotach, gdzie dzięki uprzejmości przyjaciół biwakowaliśmy, brak elektryczności i bieżącej pitnej wody po paru wesołych dniach musieliśmy więc ruszyć dalej, ku cywilizacji by naładować baterie i uzupełnić braki wody. Zatęskniliśmy za dużymi miastem więc po pięciu dniach wyruszyliśmy w kierunku Trójmiasta gdzie trwał Jarmark Dominikański.

6. Karwieńskie Błota - Wyspa Sobieszewska

W Gdańsku trwał właśnie Jarmark Dominkański i obawialiśmy się, typowego w sezonie zatłoczenia na wszystkich campingach. Wybraliśmy zatem camping nieco oddalony od centrum - na Wyspie Sobieszewskiej oddalonej od Trójmiasta o dobrych dwadzieścia kilometrów.

Duży, położony w lesie camping, mimo sporego obłożenia przez stałych bywalców nadal miał sporo wolnych miejsc, gdzie mogliśmy się rozbić. Na terenie campingu mnóstwo domków, camperów i namiotów. Są też place zabaw i sanitariaty, które niespecjalnie jednak zachęcały do kąpieli. Na szczęście plaża blisko a i woda w tym miejscu nieco cieplejsza. Camping przyjemny ale całą radość z przebywania na świeżym powietrzu psuł smród spalanych śmieci, które ktoś z obsługi campingu namiętnie w ten sposób utylizował :/ 

Odliczyliśmy się na Jarmarku Św. Dominika

Przejechaliśmy się gigantycznym diabelskim młynem i skosztowaliśmy regionalnych specjałów regionu kaszub. Portfel opróżniał się także w zastraszającym tempie bo co stragan to coś fajnego. Koło południa jednak i tłum i przede wszystkim straszny skwar były nie do zniesienia. Zjedliśmy obiad w Gdańskim Green Wayu i objedzeni wróciliśmy na Wyspę. Na drugi dzień zostawiliśmy Gdynię - port i akwarium. Dar Pomorza urzekł małego i my sami, jako żeglarze, byliśmy zachwyceni. Akwarium Gdynia także okazało się strzałem w dziesiątkę - tu także sprawdził się system wczesnego rozpoczynania wycieczki, bo nie spędziliśmy w kolejce jednak tak dużo czasu i szybko weszliśmy do środka skryć się przed upałem. Ekspozycje i ryby cudowne, dodatkowo można pobrać bezpłatną aplikację na telefon, która opowie nam wszystko o oglądanych eksponatach. Głaskaliśmy dorsze, odkrywaliśmy tajemnice dna Bałtyku i dowiedzieliśmy się, jak długo rozkładają się wyrzucone do morza śmieci. Szybko jednak i akwarium zapełniło się zwiedzającymi i po chwili tłum stał się uciążliwy. Takie niestety są uroki zwiedzania tego typu atrakcji w sezonie :) 

Podwodne tajemnice w Akwarium w Gdyni

Odwiedziwszy co było do odwiedzenia i nie mogąc już znieść dymu palonych śmieci ruszyliśmy w kierunku mazur, gdzie czekało nas kolejne spotkanie z przyjaciółmi. 

7. Wyspa Sobieszewska - Ostróda - Jabłonka - Kalisz czyli finisz

W oczekiwaniu na umówiony dzień zjazdu całej ekipy postanowiliśmy pokręcić się po Mazurach. Mieliśmy w planie odwiedzenie paru miejscowości, jednak ostatecznie stanęło na tym, że jedziemy od razu do Ostródy.

Camping przy OCSiR okazał się bardzo przyjemnym miejscem więc zostaliśmy tam już na dłużej. Pole namiotowe jest nieduże, trawiaste, otoczone drzewami. Dla camperów i namiotów są tam wydzielone, odgrodzone niskimi płotkami, kwatery o dostosowanej, płaskiej nawierzchni. Wraz z opłaceniem noclegu dostajemy kartę - klucz do sanitariatów, które tym razem okazały się pierwsza klasa - wszystko nowe, czyste i pachnące. Obok budynku zlewy i zadaszone miejsce do gotowania. Choć camping znajduje się nieopodal OCSiR stróż pilnuje całości jedynie w godzinach pracy, także w nocy jesteśmy zdani tylko na siebie - co nam akurat nie przeszkadzało. Mimo, że nieopodal znajduje się przystań i ruchliwa dyskoteka nie mieliśmy żadnych problemów. Muzyka też nie przeszkadzała, podobnie jak kursujące na pobliskich torach pociągi. Nie jest to na pewno jednak camping dla ludzi ceniących spokój, ciszę i intymność - z pobliskiej drogi cały teren widać jak na dłoni i poczuć się można trochę jak na świeczniku. Nam się podobało, szczególnie, że przez większość czasu byliśmy jedynymi mieszkańcami. Wraz z weekendem przybyło co prawda trochę camperów ale nie było to miejsce oblegane.

Sama Ostróda, poza okresem słynnego Festiwalu okazała się spokojnym i sennym miasteczkiem. Z campingu na rowerach do miasta szybko dotarliśmy nowowybudowaną promenadą nad jeziorem. Tam też mieści się większość atrakcji - lokale gastronomiczne, przystań żeglugi i tor do wakeboardu, ponoć najdłuższy w naszym kraju. Z zaciekawieniem poobserwowaliśmy zmagania zawodników na deskach i aż sami nabraliśmy ochoty by kiedyś spróbować. W parku zaciekawiły nas murale ze smokiem, awangardowo pomalowane kosze na śmieci i odziane w sweterki lampy miejskie. Pomimo niesprzyjającej pogody wybraliśmy się też na rejs statkiem - niestety tylko po pobliskim jeziorze. W ofercie są też rejsy do Elbląga, z jazdą po słynnych pochylniach i dłuższe i krótsze rejsy krajoznawcze po pięknych jeziorach mazurskich ale niestety wiąże się to z parogodzinną wyprawą a nasz dzieciok nie należy do entuzjastów długich rejsów. Nawet ten dwugodzinny rejs, mimo możliwości chwilowego zasiądnięcia za sterami statku okazał się dla niego zbyt długi. Na statku znajduje się sklepik z napojami i słodyczami oraz toalety jednak w wypadku dłuższego rejsu radzimy zabrać coś do jedzenia. 

Nieopodal Ostródy znajduje się Park Etnograficzny w Olsztynku. Magiczne miejsce, które postanowiliśmy odwiedzić, zachęceni ubiegłoroczną wizytą w Dziekanowicach. Stare chałupy, ze wszystkich stron Polski, z pieczołowicie odtworzonymi wnętrzami, obejściami i sprzętami rozłożone na gigantycznym i niezwykle urokliwym terenie to to co uwielbiamy najbardziej. Kościółek, karczma, stara szkoła, młyny i zagrody, do tego pięknie utrzymana zieleń i gospodarskie zwierzęta (kozy, kury, gęsi, koniki polskie) - zwiedzania jest tam na cały dzień a każda jedna chata urzeka oryginalnością. Doskonała okazja na spacer i praktyczną naukę o dawnym polskim osadnictwie. Przed wejściem do parku można kupić pamiątki wśród których przeważa oryginalne ludowe rękodzieło oraz posilić się w pięknej karczmie serwującej prawdziwie polskie specjały.My jako wege nie mieliśmy tam co prawda dużego wyboru dań ale wypiliśmy pyszny napój z mniszka i zjedliśmy, świeże sałatki wprost z ogródka. Polecamy!

Jeden z wiatraków w Parku Etnograficznym

W Ostródzie było nam tak dobrze, że spędziliśmy tam 4 noce co, nie licząc umówionych pobytów ze znajomymi, było naszym najdłuższym przystankiem. Wybiła jednak "godzina zero" i wyruszyliśmy na spotkanie z resztą ekipy z Kalisza. Nad jeziorem Omulew, w wynajętym gospodarstwie biwakowaliśmy wspólnie cały tydzień ciesząc się czystym jeziorem... i pobliską destylarnią :) Miejscowość Jabłonka to niewielkie miasteczko ze sporą ilością domków letniskowych i gospodarstw agroturystycznych. Na miejscu jest sklep, można wypożyczyć sprzęt pływający czy zjeść w restauracji u Bażanta (my nie mieliśmy okazji spróbować, ale dla mięsożerców menu wyglądało bardzo zachęcająco). Nie licząc występów lokalnego koła gospodyń wiejskich na które udało nam się załapać nie ma tam jednak zbyt wielu atrakcji - oprócz wspomnianej destylarni, którą docenią nie tylko wielbiciele dobrych trunków. Niezwykłe alkohole w pięknie zdobionych butelkach stały się naszym najcenniejszym łupem wyjazdowym tego lata. Destylarnię można także zwiedzać za opłatą a właściciele opowiedzą przy okazji o wszystkich tajnikach produkcji tych ciekawych napitków.  

Imprezy, plażowanie, pływanie, ognisko i zabawy - po intensywnym tygodniu w Jabłonce, nieco już zmęczeni ruszyliśmy wszyscy z powrotem do Kalisza. Po drodze zwiedziliśmy zamek w Ciechanowie który wciąż jest modernizowany. Po odstaniu swojego w kolejce, w tempie ekspresowym oprowadzono nas po zamku, czyli na wieżę i z powrotem serwując może ze dwa zdania na temat samego zamku (np. "stąd jest bardzo ładny widok, ale niestety niewiele państwo zobaczą, bo mury są dość wysokie" oraz "tutaj kiedyś były lochy, ale obecnie niema") Obejrzeliśmy więc na pocieszenie niewielką wystawę i ruszyliśmy do domu. Znajomi po urlopie do pracy, my zaś przepakować się na kolejną podróż - tym razem szlakiem wodnym :) No ale to już opowieść na inną stronę.  

a tak mieszkamy :)

 

Polska z dołu do góry – zdjęcie 1
Polska z dołu do góry – zdjęcie 2
Polska z dołu do góry – zdjęcie 3
Polska z dołu do góry – zdjęcie 4
KaliszAnka
KaliszAnka

Nie przepadamy za siedzeniem na miejscu, także w każdym z odwiedzanych miast spędzamy góra 3 dni. Doceniamy regionalne jedzenie (choć nie zjemy wszystkiego bo jesteśmy wege), małe browary i ciekawych ludzi. Trasy dyktuje nam głównie życie - odwiedzani po drodze znajomi, festiwale w których chcemy uczestniczyć czy po prostu, wyszperane w necie ciekawe miejsca. We własnym camperze od 2014 roku.