Wycieczka za 102
Taki miał być idealny tytuł mojej relacji z jednodniowej wycieczki do Wrocławia. 102 złote – w takiej kwocie zamknąłby się koszt biletów w 2 strony dla 2 osób, gdybyśmy tylko zarezerwowali je tydzień wcześniej. Ale wahaliśmy się zbyt długo i przyszło zapłacić 114 zł. Różnica niewielka, z tym, że gdyby się upierać, tytuł już nie pasuje. Ale po co się upierać?
Wrocław od kuchni
Wrocław – miasto krasnali, wysepek i klekoczących tramwajów. Nieco zdziwiło mnie, że jeżdżą w nim tramwaje z siedzeniami – jak to mówię – z kręgosłupkiem. Ma to swój klimat, szkoda tylko, że w niektórych drzwi zamykały się z trzaskiem bolesnym dla bębenków. Wrocław to również miasto przepięknych kamienic. Kolorowe, zadbane i miłe dla oka stały nie tylko przy rynku, tak że w trakcie spaceru nie wiadomo było, czy patrzeć się w górę, na odnowione fasady, czy pod nogi, żeby nie przegapić żadnego krasnala.
Udało nam się wypatrzeć kilkanaście, z czego byliśmy dumni, póki nie dowiedzieliśmy się, że jest ich ponad 200...
Spędziliśmy we Wrocławiu całą niedzielę 5 lipca i był to dzień baaardzo upalny. Kiedy wysiedliśmy z autobusu i weszliśmy prosto w ścianę gorącego powietrza, stwierdziliśmy, że pora wzmocnić się śniadaniem. Planując wycieczkę, przestudiowałam sieć i mapę, żeby sprawdzić gdzie można zjeść coś w wersji wege, czyli odpowiedniej dla mnie. Pod tym względem Wrocław ma naprawdę dużo do zaoferowania, a co mnie bardzo ucieszyło – większość z interesujących mnie miejscówek ulokowała się przy bądź w okolicach rynku. Tylko gdzie mnie nakarmią przed południem? Restauracja Żyzna, Baszta, Ahimsa i Machina Organika otwarte od 13, Green Way i Kalaczakra od 12, a nam burczało w brzuchach już przed 11. Szybka decyzja i na śniadanie powędrowaliśmy do Vegi, oferującej głodomorom klimatyzowane, eleganckie wnętrza już od 8. Kiedy zerkałam przez okno na drgające nad brukiem powietrze, jakoś tak wolniej popijałam ananasowe smoothie. Wszystkim było gorąco, nawet antykwariatowemu kotu.
W razie gdyby ktoś miał wątpliwości, stukałam mu w szybkę. Jest żywy ;)
Jak wrocławianie radzą sobie z upałem
Trzeba przyznać, że zwiedzanie miasta – nawet tak pięknego jak Wrocław – kiedy pot spływa po plecach, może ograniczyć się do krążenia wokół miejsc, w których można zjeść coś zimnego, rozłożyć się w cieniu bądź beztrosko wytaplać.
... co z radością czynili zarówno turyści, jak i mieszkańcy.
Orbitowali wokół fontann na placykach, ruszyli też chmarą do Hali Stulecia, gdzie leżakowali na trawie i moczyli stopy w basenie Fontanny Multimedialnej. Gdybym mieszkała we Wrocławiu, pewnie sama bym tam biwakowała w każdy letni weekend. Teren przy Hali (jak również sam budynek) jest ogromny, można wędrować wokół basenu pergolą z filarami porośniętymi zielenią albo siedzieć i relaksować się przy dźwiękach towarzyszących tańczącym strumieniom – w konkretnych godzinach puszczana jest muzyka klasyczna, współczesna, ambient i pop.
Wspaniałe miejsce, nie chciało mi się stamtąd ruszać. Ale trzeba było, bo czekał na nas Ogród Japoński, znajdujący się tuż przy Hali.
Zieleń Ogrodu Japońskiego
Wrocław marzył mi się od dawna właśnie przez to miejsce. Kusiło zdjęciami drewnianego mostku przerzuconego nad wodą i starannie pielęgnowaną roślinnością, sprawiającą wrażenie, że rośnie sama, bez ingerencji człowieka. Po opłaceniu wstępu (4 zł) ruszyliśmy trasą wokół zbiorników, przysiadając to tu to tam na ławeczkach, by odpocząć i doładować baterie spokojem tego miejsca. Pod powierzchnią wody snuły się leniwie karpie pomarańczowe (kaprysiły niczym gwiazdy filmowe, wyraźnie unikając aparatów), a po powierzchni niemrawo przebierały nóżkami kaczki. Wokół zielono i cicho, bajkowo.
Ogród Japoński jest piękny, ale mniejszy niż sądziłam, więc stosunkowo szybko poznaliśmy wszystkie jego zakątki. Obrzuciliśmy go ostatnim tęsknym spojrzeniem i ruszyliśmy z powrotem na spotkanie z upałem Wrocławia. Przy okazji napomknę, że Hala Stulecia znajduje się po jednej stronie ul. Zygmunta Wróblewskiego, zaś po drugiej jest ZOO i Afrykarium. Na oba obiekty obowiązuje jeden bilet, a jego cena to 40 zł (normalny). Ani jednego ani drugiego nie było na naszej liście, ale gdyby ktoś chciał się wybrać, wystarczy przejść przez kładkę ponad ulicą i jest się na miejscu.
Spacerkiem po wrocławskim rynku
Udaliśmy się na rynek, żeby zjeść obiad. Właściwie to zaszyć się w WC i przebrać, a potem zjeść obiad. Co za tym idzie, interesowały nas miejscówki z toaletą i z tego powodu odpadła Restauracja Żyzna. Bosko z niej pachniało, a stojącą przed drzwiami tablicę z menu najchętniej bym wylizała (razem z talerzami szczęśliwców konsumujących za szybą), ale co robić – trzeba było szukać dalej.
Zawędrowaliśmy na ulicę Ofiar Oświęcimskich, weszliśmy do patio i trafiliśmy do miejsca absolutnie fantastycznego. Złe Mięso się zwało, przywitało nas chłodem klimatyzacji, oryginalnym wystrojem (zdobienia sufitu, zrobione ze skrzynek na butelki, plastiki i ściany obklejone plakatami, ogółem pełen luz) i pozytywną muzyką. Zjedliśmy tam prze-pysz-ny gęsty chłodnik litewski z tofu-jajkiem, za którym już teraz tęsknię. To miejsce kupiło mnie klimatem i jedzeniem, wiem, że ile razy będę we Wrocławiu, na pewno tam pójdę.
Po posiłku dreptaliśmy po rynku, polując na krasnale, oglądając kamienice i kościoły. Miałam wrażenie, że z każdego punktu miasta widać spiczasty dach jakiejś świątyni. Kiedy pochylaliśmy się przy schodach do katedry św. Magdaleny nad krasnalem Motocyklistą, poczuliśmy cudowny chłód z wnętrza. W środku przeczytaliśmy dwie historie – o tragedii Dzwonu Grzeszników i Mostku Pokutnic. Gdyby jakiś młodzieniec nie był pewien, czy jego ukochana nie jest wiedźmą, powinien ją zabrać na spacer tymże mostkiem. Jeśli przejdzie przez niego, niechybnie jest czarownicą, jeśli zaś zleci – nie jest. A raczej nie była.
Przeszliśmy też Żabią Kładką na wyspy (Bielarską, Słodową i Młyńską), powędrowaliśmy niespiesznie na Plac Bema, po czym zrobiliśmy sobie jeszcze jedną leniwą rundkę po przyrynkowych uliczkach. Co chwilę napotykaliśmy na coś ciekawego, co przegapiliśmy poprzednim razem, w tym na jakiegoś krasnala przycupniętego w rogu budynku. Zaiste, Wrocław krasnalami stoi. I parkami – trzeba przyznać, że jest bardzo zielonym miastem. Pod koniec zwiedzania zawitaliśmy do Parku Mikołaja Kopernika (przy Teatrze Lalek), zobaczyliśmy mieszkające w nim gołębie i sporo pięknych drzew, w tym pomniki przyrody. Przeszliśmy cieniem Promenady Staromiejskiej, przyglądając się rybkom śmigającym pod powierzchnią mętnej, żółtej wody w fosie. I trzeba było zbierać się na dworzec.
Podsumowując, jeden dzień na Wrocław to stanowczo za mało. Następnym razem pojedziemy tam na dłużej – i na pewno nie w taki upał.
Z zawodu pisak, z zamiłowania kociara. Kiedyś zobaczy co jest za Uralem - dobrnie aż do Władywostoku. A póki co, kiedy może, cieszy się słońcem krajów południowej Europy. I też jest fajnie ;)