Przygoda z Albanią zaczęła się dość nietypowo. Podjeżdżamy do przejścia granicznego w Sukobin-Muriqan. Po przeczytaniu różnych informacji dotyczących wjazdu samochodem do Albanii, co przypilnować, jakie papiery musimy wypełnić i odebrać na granicy a potem je trzymać aż do wyjazdu, pierwsze miłe zaskoczenie.
Witaj Shqiperia
Dzień 1
MARIQAN - SZKODRA - LEZHE - KRUJE TRASA 100km
Albania chyba doszła jednak do wniosku, że za dużo formalności odstrasza i teraz jedynie spisują numer rejestracyjny samochodu – do paszportu nawet nie zaglądają, tylko każą jechać dalej. No właśnie i tu problem, policjant spisał numer rejestracyjny i pokazuje jechać dalej, a tu nasz osiołek bryka. Bryka czyli, znów wyskoczyło nam coś z biegami i zostaliśmy z „3 i 4”. Podjeżdżamy kilka metrów i konsternacja co robić dalej. Ponieważ podobna sytuacja zdarzyła nam się już wcześniej wiemy jak ręcznie uruchomić pozostałe biegi, ale to dopiero początek naszego wyjazdu więc co dalej, wracać do Czarnogóry czy jechać dalej. Albańskiego nie znamy ani słowa. Podchodzi jednak do nas ktoś, zagląda pod maskę i tłumaczy w ogólnie rozumianym języku, że za 5 km jest warsztat. No to z duszą na ramieniu jedziemy. Po mniej więcej 5 km faktycznie jest coś, ale po wjechaniu na plac i rzuceniu okiem „co tu dają” okazuję się, że co najwyżej możemy opony wymienić. No nic – ręczne wrzucenie biegu i jedziemy. Dojeżdżamy do miejscowości – warsztatu ani widu ani słychu. W końcu mała niepozorna wiata – warsztat. Tak tylko jak się dogadamy skoro oni tylko albański. Szczęście w nieszczęściu akurat jest u nich Serb – więc on po swojemu my po swojemu no i tłumaczymy co i jak. Poprzednio wymiana tego elementu przysporzyła nam nie lada wrażeń więc i tym razem jesteśmy pełni obaw, ale tu sprawdza się powiedzenie – im biedniejszy kraj tym ludzie bardziej potrafią sobie radzić. Mechanik rzuca okiem pod maskę, za chwilę wraca z „paskiem do gazu” i jak gdyby nigdy nic wsadza ręce „na gorący silnik” 5 minut i gotowe. Mówi jednak, że kilka kilometrów dalej w Szkodrze są sklepy, że może tam znajdziemy element. Szczęśliwi jedziemy dalej.

Dojeżdżamy do przedmieść i szukamy sklepu, żeby kupić element. Elementu jak niet tak niet, albo nie mają, albo nie potrafimy się dogadać nawet językiem migowym. No cóż do Tirany daleko, ale najwyżej tam kupimy. Nawiasem mówiąc przejechaliśmy jeszcze 6000 km, choć mechanik nie dawał gwarancji ile wytrzyma, i żeby na wszelki wypadek mieć bo jeśli warsztat spotkamy to raczej części zamiennej nie znajdziemy – bo to nie mercedes. W Albanii 80% aut to właśnie stare poniemiecki mercedesy.

Kierujemy się na południe przez Lezhe. Jeśli ktoś myśli, że polskie drogi są dużo lepsze niż albańskie, ciut się myli. Owszem na północy kraju i boczne drogi jeszcze nie zostały wyremontowane i straszą dziurami, ale tzw. drogi krajowe i główne są już prawie całe wyremontowane i autostrady, tak tak autostrady też tam mają. Tylko jakimś dziwnym trafem – tam asfalt mimo wysokiej temperatury się trzyma, a u nas jakoś dziwnie „spływa”.

Kolejnym miastem, w którym zatrzymujemy się na dłużej jest Kruje. Miasto położone ciekawie na wzgórzu. Warto do niego zboczyć z głównej drogi na Tiranę. W mieście znajduje się twierdza Skanderberga oraz targ staroci, na którym spędzamy trochę czasu klucząc po wąskich kamienistych uliczkach. Jako, że nie posiadaliśmy aktualnej mapy Albanii – warto mieć z bieżącego roku, ponieważ nowe drogi rosną jak po deszczu, angielszczyzną próbowaliśmy dowiedzieć się, z którego roku jest mapa, którą pan sprzedawał, po zadaniu pytania „czy ta mapa jest stara” (nie było roku wydania na niej), pan przyniósł mam mapy Albanii z XIX wieku – trochę przesadził). Warto też wspiąć się do zamku, który nie dość, że kusi widokami to również przyciąga do włoskiej licencjonowanej pizzerii (przynajmniej taki szyld widnieje przy wejściu). Wszędzie króluje albańska flaga.



Na targu spotkamy to czego już w Polsce ze świecą szukać.


W mieście można przenocować w dwóch hotelach, jednak my śpimy w naszym osiołku. Niedaleko zamku znajduje się całodobowy parking z garażem. Ponieważ Albania to „dziki kraj do którego nikt nie jeździ” spotykamy tu ludzi z rodzinnego miasta z sąsiedniej ulicy – jak to mówią góra z górą. Ale fakty są takie, że co rusz można spotkać Polaków lub samochody na naszych rejestracjach – znacznie częściej niż w Grecji – oczywiście poza typowo turystycznymi miejscami. Albańczycy jeśli przyjmą kogoś pod swój dach, za najwyższy punkt honoru mają jego bezpieczeństwo. Wieczorem właściciel wystawił sobie krzesełko na balkon i całą noc pilnował stojące na parkingu samochody. Zresztą nie był to odosobniony przypadek.


Dzień 2
KRUJE - TIRANA - ELBASSAN- JEZIORO OCHRYDZKIE TRASA 150km
Rankiem jedziemy do Tirany. Niedaleko stolicy witają nas poranne mgły. Gdzie te polskie koleiny? Nawierzchnia dróg – gładka jak stół. Fakt Albańczycy dopiero od 20 lat mogą mieć własne samochody, ale…. Generalnie w Albanii dużo się buduje zarówno budynków jak i nowych dróg. Zdarzało nam się trafiać na przebudowy, ale zawsze jakoś mimo wszystko udało się przejechać. Krowa przy autostradzie na przedmieściach Tirany – nic nadzwyczajnego.
Już wiemy, że jesteśmy w Tiranie. Ruch zdecydowanie większy. Niestety główny plac został rozkopany. Warto zaparkować na dużym placu niedaleko wieży zegarowej, kręci się w okolicy policjant więc teoretycznie jest bezpieczniej. Ruch w Tiranie jest bardzo duży. Oprócz samochodów trzeba również uważać na duże dziury pojawiające się zupełnie znienacka. Zasad ruchu drogowego jako tako nie ma - obowiązuje reguła kto ma większe auto ten jedzie. Samo miasto może za bardzo nie zachwyca, ale warto też zapoznać się z tutejsza architekturą.
Z Tirany przez Elbassan jedziemy do Macedonii – przed nami dziś jeszcze długa droga. Przejazd przez góry i tradycyjny sposób transportu. Niestety o ochronie środowiska jeszcze nie wszędzie słyszeli.
W Elbassan można odwiedzić stare mury i znajdujące się za nimi stare miasto - nie przypomina ono typowych starówek do jakich jesteśmy przyzwyczajeni - to po prostu kilka wąskich uliczek brukowanych i stojące przy nich domy - niestety nie wyremontowane. Sądzę, że niedługo tutaj też coś znajdą.
I dalej w kierunku Macedonii. Po drodze mijamy rzekę, która praktycznie wyschła. Pierwszy udokumentowany bunkier. Podobno jest ich tu 750 tysięcy, po jednym dla każdej rodziny. Pierwszy bunkier znajduję się niedaleko granicy z Czarnogórą, ale my byliśmy chyba za bardzo zafrapowani naszym osiołkiem, żeby go zauważyć.

Na jednym z mijanych jeszcze nie skończonych domów zauważamy za to maskotkę. Albańczycy wieszają je, żeby odczynić moce zazdrosnych sąsiadów. Jezioro Ochrydzkie– jeszcze tu wrócimy.
Dzień 3
JEZIORO OCHRYDZKIE - POGRADEC - KORCZA - LESKOVIK - PERMET - BALISH TRASA 300km
Z wyjazdem z Albanii nie było najmniejszego problemu – sprawdzili tylko dokumenty samochodu odnotowali w systemie numer rejestracyjny, że auto opuściło kraj i tyle (paszporty nadal nietknięte). Po drodze odwiedziliśmy Macedonię. Po zatankowaniu oczywiście do pełna (ropa ok. 1 euro) wracamy po kilku dniach przez to samo przejście graniczne. Tym razem sprawdzają paszporty – pewnie inna zmiana - papiery auta i zapraszają szerokim gestem. Postanowiliśmy zobaczyć trochę wschodniej Albanii – miejsc i dróg z dala od morza i głównych tras przelotowych do Grecji. Kierujemy się na południe w stronę Pogradec. Zjeżdżając z góry po lewej stronie widać małą wioskę, za namową przewodnika skręcamy. Tu dwa światy – z jednej strony żebrak i stare rozwalające się chaty, a drugiej całkiem niezłe pensjonaty.
Woda w jeziorze czysta i przejrzysta. Bunkry wyrastają także i tu. W niektórych z nich zostały urządzone knajpki. Oczywiście bunkrów jest tu pełno, było tyle ciekawych miejsc do fotografowania, że na nie brakło już miejsca.
Pogradec mijamy przejazdem, nad Jeziorem Ochrydzkim spędziliśmy wczoraj cały dzień w Macedonii, więc teraz czas na góry. Osiołki i inne zwierzęta można spotkać bardzo często przy/na drodze.
Po drodze mijamy przydrożne bazarki. Podobnie wyglądają myjnie samochodowe – kawałek placu, ujęcie wody, wąż i nic więcej nie potrzeba. Ruch mają spory bo w Albanii kurzy się niesamowicie. Za Pogradec chciał nas zatrzymać patrol policji. No cóż bywa i tak. Zwalniamy i zastanawiamy się jak się z nim dogadamy. Jednak gdy podjechaliśmy bliżej policjant tylko machnął, żeby jechać dalej – pewnie też się zastanawiał.
W Korczy trafiliśmy na dzień targowy – więc grzecznie stoimy w korku, przypadkowo trafiamy też do miejscowego browaru. Największą atrakcją miasta jest kościół, których w Albanii nie ma za dużo. W wielu nawet małych wioskach są widoczne minarety, natomiast kościoły czy cerkwie widywaliśmy tylko w dużych miastach.
Do tego miejsca droga była fajna, nowa nawierzchnia. Trochę nas przestrzegano przed drogą z Korczy do Leskowika i my przestrzegamy dalej. Jest to mało odwiedzany (mimo, że piękny) obszar. A droga no cóż pozostawia wiele do życzenia. Kilka kilometrów za miastem nie dość, że staje się wąska to i bardziej dziurawa. 20-30km/h to normalne tempo jazdy. Gdyby nie góry to w linii prostej z Leskovika jest tylko kilka kilometrów do Grecji.

Wjeżdżamy do miejscowości – GPS wariuje, mimo że jak do tej pory pięknie nas prowadził po Albanii. Pokazuje, że mamy jechać jakimś szutrem. Miejscowi potwierdzają, że na Permet to tędy – no cóż jest popołudnie, my mamy tylko ok. 100km do przejechania więc spokojnie do nocy zdążymy. Aby na pewno?. Jedziemy szutrem, pojawia się asfalt, ale do najlepszych nie należy. Najgorzej jest gdy z naprzeciwka jedzie coś większego niż osobówka. Miejscami trzeba się było wycofywać w dogodne miejsce, żeby się minąć. A przy okazji nie zawisnąć na jakiejś dziurze. Trasę Leskowik – Permet póki co odradzam camperkom:, w wielu miejscach trzeba się „przekulać” szutrem między dziurami i pozostałościami asfaltu.
Za Permet droga jest już dobra. Okolica przepiękną – góry na zachodzie, dlatego też nie wyszły wszystkie widoczne pasma bo pod słońce robione zdjęcia.
Wokół wszechobecne bunkry, w wielu miejscach tak dobrze zakamuflowane, że trzeba się trochę przyjrzeć żeby je dostrzec, w innych widoczne jak na dłoni.
Jadąc w kierunku Tepelene tuż (ok. 5km) przed drogą główną do której się dojeżdża jest miejscowość. Droga prowadzi na wprost, jednak w lewo jest mało rzucający się w oczy skręt na most, którym należy jechać. My zaplątaliśmy się w miejscowość, skończył się asfalt, skończył się szuter i zostały tylko krowy z pastuchem – zawrócić się nie dało, więc na wstecznym trzeba było dość sporo przejechać.
Tuż przed skrętem na Tepelene znów jest most, potem ostro do góry i już jesteśmy na ekspresówce.
Tu znów spotkanie z policjantem – nie nie za prędkość. Centrum Tepelene jest wyłączone z ruchu po 18, więc grzecznie chcieliśmy się wycofać, żeby nie łamać przepisów, ale policjant kazał wjeżdżać. Wiadomo turysta wjedzie, zobaczy, może i dutki zostawi.
Droga na północ jest w przebudowie, nadzieja na dojechanie do celu przez zmrokiem marna bo znów trzeba zwalniać do 20-30km/h
Powoli robi się ciemno – niestety ciężko jest znaleźć w miarę bezpieczne miejsce na nocleg. Jako, że to główna droga czasem można spotkać bary czy restaurację, ale zupełnie poza miejscowościami. Stacje benzynowe to samo. Dojechaliśmy do Balish tu i owszem po prawej jest duża stacja benzynowa z barem, jednak ma dużą wadę. Niedaleko znajduje się rafineria – koło północy czuliśmy się już jak w Trzebini;. Jazdy po ciemku nie polecam, wyjścia nie było. Za to znów całą noc chodził po terenie stacji i parkingu pan ubrany w mundur i sprawdzał czy nic się nie dzieje.
Dzień 4
BALISH - PATOS - FIER - VLORA - LLGORASE PRZEŁĘCZ TRASA 110km
Pobudka wczesnym rankiem, słońce też dopiero się budzi.
Przez Patos i Fier jedziemy w końcu zobaczyć albańskie morze we Vlorze. Od Fier do Vlory jest nowo otwarta droga szybkiego ruchu. Chyba jest naprawdę nowa gdyż jeszcze nie wszyscy kierowcy nauczyli się jeździć odpowiednimi pasami. Pasy ruchu są 4 więc można. Po jednej stronie barierek jest jedna dwukierunkowa droga a po drugiej druga. Może w tej części kraju o dwupasmówkach jeszcze nie słyszeli: W ogóle jazda po Albanii może dostarczyć nie lada wrażeń. Tak na dobrą sprawę to nie ma tu zasad ruchu, światła były tylko w Tiranie, ale mimo wszystko ruch jest dość sprawny – kierowcy wyznają zasadę kto większy ten ma pierwszeństwo i stosują się raczej do niej. My przejechaliśmy około 800km i poza momentami gdzie fizycznie nie było możliwości przejazdu dwóch aut ruch szedł sprawnie.
Vlora wita nas pochmurnie – jest to typowy kurort i nas jakoś nie zachwycił – w przeciwieństwie do późniejszej Sarandy.
Za Vlora zaczyna się wspinaczka na przełęcz Llgorase. Około 1000 metrów podjazdu daje nie jednemu w kość na szczęście po drodze jest możliwość zaparkowania na chwile. Mimo, że to sobota ruch jest niewielki. a i słońce wyłania się zza chmur.
Humory dopisują tym bardziej, że w dole widać już plażę – nasz dzisiejszy cel podróży.
Patrząc z przełęczy jak okiem sięgnąć plaża, plaża i tylko plaża. Zbliżenie i są camperki, nie będziemy sami. Droga na plażę, co prawda wygląda z góry na szutrową, ale co tam one dały radę to my też. Zjazd z przełęczy – trochę agrafek, ale nie po takich się jeździło.


Na dole zjeżdżamy z asfaltu i dalej jeszcze 200m w dół szutrem. Po drodze mijamy kilka camperów. Droga chwilami wyboista, ale można zjechać. Na dole całe obozowisko – ok. 50 camperów stoi. Różnych od przerobionych blaszaków do typowo terenowych z poprzerabianych ciężarówek. Podjeżdżamy – wokół bunkry i ekipa z Rzeszowa – Renault Kangoo. Plaża jest duża – dobre 100 m do morza – niestety cienia brak. Parkujemy przy Kangoo i idziemy się przywitać z morzem. Podchodzimy do brzegu, tam rodacy, którzy już się trochę przyzwyczaili, że co jakiś czas słyszą tu polską mowę. Przyjechali na dwa tygodnie, no i sobie plażują. Nas zastanawia tylko skąd mają pitną wodę (trzeba trochę jej w okolicy poszukać) i dlaczego mają kremy z filtrem 50. Wieczorem już wiemy:) – chyba nigdzie słońce nie praży tak jak tu. Udaje nam się złapać Grecką sieć z Kerkiry, ale ponieważ zasięg nie był za dobry mąż postanowił podejść trochę na wzgórze – może nie było go pół godziny – wrócił spieczony na raczka. Dzień mija na plażowaniu i rozmowach o Albanii bo rzeszowiacy okazują się być częstymi jej gośćmi. Pada też pytanie czy nasza T4 ma napęd 4x4 – hmmm po co nam? nigdy jeszcze nie był nam potrzebny ale następnego dnia już wiedzieliśmy dlaczego pytali.


Pod wieczór trochę się przeludnia – ludzie uciekają w stronę pobliskich krzaków. Koło 22 podjeżdża patrol policyjny pilnujący plaży, przyjeżdża rozgląda się czy coś się nie dzieje – podobno tak codziennie jeździł.
Dzień 5
LLGORASE PRZEŁĘCZ - PORTO PALERMO - SARANDA - KSAMIL - BUTRINT - KAKAVIA TRASA 160km
Rano budzi nas słońce – brak cienia daje się we znaki. Po śniadaniu, żegnamy się i jedziemy dalej na południe. No tak, ale żeby wyjechać na główną drogę trzeba wrócić tym szutrem, którym jechaliśmy wczoraj. Wszystko jest pięknie, ale do czasu. W pewnym miejscu dziury są tak głębokie, że auto nie ma jak złapać przyczepności. Kilka nieudanych prób i konsternacja co dalej. Za nami podjeżdża identyczne auto tyle, że z Austrii. Przy pomocy kierowcy, który biegnąc za autem robi za dodatkowy punkt podparcia wyjeżdżamy w końcu z plaży, choć było nie wesoło. Potem my im pomagamy, uff w końcu jesteśmy na asfalcie.

Ponieważ kończy nam się woda, próbujemy gdzieś ją po drodze znaleźć. Jest jakieś ujęcie koło przełęczy, ale nie chcemy już wracać. Kilka kilometrów na południe przy drodze jest stado kóz – dobry znak – woda powinna być w okolicy i rzeczywiście za zakrętem na placu stoi kilka samochodów. Jest źródełko, trzeba co prawda trochę poczekać bo parę samochodów było przed nami, w każdym po 10-20 5 litrowych baniek do napełnienia. Czas wykorzystujemy na fotografowanie kóz, które chętnie pozują.
Oprócz dzikich plaż są też typowo parasolowe – jest niedziela, wszędzie tłoczno a do większości plaż trzeba sporo zjechać w dół. (plaża przed Porto Palermo).
Mniej cywilizowane plaże są również na południu kraju.
Wjeżdżamy do Sarandy – drugiego kurortu jaki odwiedzamy. Miasto bardzo ładne i dobrze się w nim czujemy. Nawet Grant Hotel mają, a kolejne się rozbudowują. Na horyzoncie widać Kerkirę – jakby ktoś chciał wpław to 3km.
Za Sarandą leży Ksamil i dalej Butrint wpisany na listę UNESCO. Butrint to pozostałości osady z V w. p.n.e i późniejszych – jedne z lepiej zachowanych w Europie.
W kasie obowiązują dwa cenniki – dla Albańczyków i obcokrajowców.
-700 Leke for non-Albanians
-500 Leke for non-Albanians in groups of more than ten persons
-200 Leke for Albanians
Mimo, że to samo południe Albanii to spotykamy tu camperka z Warszawy, który przeprawia się na drugi brzeg, żeby odwiedzić twierdzę. Ponadto jest też para z Wrocławia, która zwiedza kraj jeżdżąc stopem z plecakami.
Ruiny naprawdę warte zobaczenia. Droga dojazdowa za Ksamil już piękna szeroka, miejscami kończą remont, można zatem spokojnie tam dojechać
Wracamy w okolice Sarandy i bocznymi drogami przez góry jedziemy na przejście graniczne z Grecją. Okolice remontowanych dróg wyglądają zimowo, jakby przyprószone szadzią.
Granicę przekraczamy w Kakavia. Podjeżdżamy – korek niesamowity. 35 stopni, okien nie za bardzo można otworzyć bo pełno os. Do tego nadal obowiązuje zasada kto większy – bokiem przeciskają się tiry. Samochody stoją na 10 pasach mimo, że oficjalnie jest ich tu 5. Czekamy około godziny – to jeszcze nie koniec, bo Grecy mają tylko 2 stanowiska. Więc tiry znowu cisną się bokiem (w końcu przestali je wpuszczać na przejście) a z 5 pasów trzeba teraz wciskać się na 2. Na granicy prawie sami Grecy, klaksony w ruch, krzyki, każdy chce do domu. Niektórym puszczają hamulce – te samochodowe;), a jako, że z górki więc i kilka stłuczek jest. W sumie 3 godziny. Ciężko się nam rozstać Albanio, ale na pewno tu wrócimy!!
p.s. z relacji znajomych, którzy byli tam camperami w kolejnych latach wiem, że coraz bardziej przybywa miejsc postojowych i campingów więc nie pozostaje nic innego jak znów tam zajrzeć bo Albania ma jeszcze wiele do odkrycia :)