Jura Krakowsko-Częstochowska - miejsce na weekendowy wypadzik

 Korzystając ze słonecznej i ciepłej jak na koniec października niedzieli postanowiliśmy wykorzystać ostatnie promienie jesiennego słoneczka i wybrać się małą paczką do Jury Krakowsko-Częstochowskiej, a właściwie to do jej północnej części w okolice Złotego Potoku. W planach ustaliliśmy zwiedzanie ruin zamku w Ostrężniku, ruiny zamku w Mirowie i pod koniec dnia zrobienie ognicha i posilenie się kiełbaskami.

O 12 busik był już cały załadowany i w składzie Dominika,Bartek, Maciek, Alicja i Marek ruszyliśmy w stronę Jury.Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do Biedronki na małe zakupy, a zaraz po nich ruszyliśmy już do naszego pierwszego punktu wycieczki, czyli do Ostrężnika na zwiedzanie ruin zamku. Ruiny znajdują się na niewielkim wzgórzu, na które szybko i sprawnie się wdrapaliśmy i zaczęliśmy zwiedzanie, np. Maciej postanowił zwiedzić znajdująca się tam Jaskinię Ostrężnicką, w której jak potem opowiadał i pokazywał zdjęcia widział nietoperze i liczne pająki, więc dobrze, że nie podkusiło mnie tam wchodzić. Alicja i Marek zniknęli nam z oczu gdzieś na moment, a my z Bartkiem pstrykaliśmy zdjęcia i podziwialiśmy widok z góry, który przedstawiał typowo jesienny krajobraz, gdzie nie spojrzeliśmy to liście tworzyły na ziemi brązowo-złotawy dywan. Niestety „dywan” ten okazywał się bardzo zdradliwy, ponieważ chował pod sobą kamienie, na których łatwo było o potknięcie i upadek. Pech chciał, że Maciej zeskakując z murku, upadł niefortunnie na taki kamień, ukryty pod liścmi, który dodatkowo był mokry i skręcił sobie kostkę. Nie obyło się bez zawrotów głowy i chwilowego odpoczynku, ale po paru chwilach Maciej wrócił do żywych i chłopcy wzięli kolegę pod ramię i wspólnymi silami ściągneli go na dół do busika, gdzie kostka dostała ulgę w postaci lodu, no i dla Maćka skończyło się już zwiedzanie, ale za to mógł lepiej zapoznać się z Tripim, bo prawie resztę dnia spędził w nim czas , chociaż leżąc sobie wygodnie z tyłu na kanapie chyba nie mial na co narzekać. Po opatrzeniu kostki pojechaliśmy do kolejnego miejsca też na zwiedzanie ruin zamku, tym razem w Mirowie. Na miejscu porobiliśmy trochę zdjęć, powspinaliśmy się po skałkach, napiliśmy się ciepłej herbatki, aż słonko zaczęło powoli zachodzić.

Upatrzyliśmy więc sobie miejsce między skałkami i tam postanowiliśmy zrobić ognicho. Zeszliśmy na dół po Maćka i jedzonko, żeby znowu wdrapać się na górę do naszej miejscówki, ale uczynni koledzy na zmianę wnosili naszego rannego i po chwili wszyscy byliśmy już na górze i można było rozpalać ognisko. Majster Bartek, znany ze swoich upodobań surwiwalowych w mig rozpalił ognisko, na którym szybciutko upiekliśmy kiełbachy. Zajadając się i popijając piwkiem rozmawialiśmy o swoich przygodach z wakacji i różnych podróży, przy których śmiechu nie było końca, ale im późniejsza godzina nadchodziła tym robiło się coraz zimniej, co oznaczało, że niestety czas powoli zbierać się do domu. Schodząc na dół podziwialiśmy rozgwieżdżone niebo, a Alicja pokazywała nam gwiazdozbiory, które staraliśmy się ujrzeć co np. Mi przychodziło z dużym problemem. Kiedy już wszyscy zasiedliśmy w naszym wehikule czasu, mogliśmy spokojnie ruszyć w stronę Katowic. Po drodze napotkały nas niemiłe chwile, ponieważ od samego początku coś dziwnie stukało w busiku, jakby piłeczka ping-pongowa odbijała się od busa. Początkowo myśleliśmy, że coś nam się przyczepiło, ale z każdym kolejnym kilometrem coraz głośniej owe coś dawało nam o sobie znać, aż w końcu zaczęło mocno dudnić...okazało się,że umiera nam łożysko. Dotarliśmy jakoś do Katowic odstawić Maćka, Alę i Marka i z nadzieją, żeby busik nie padł pojechaliśmy do Chorzowa odstawić mnie...

Nooooo tak, udało mi się odstawić Dominikę do domu, a mnie została jeszcze trasa do Tychów, niestety po ok 3km już prawie byłem zmuszony wezwać lawetę ponieważ posypało się łożysko i zablokowało koło...blokując wjazd na stację benzynową musiałem zepchnąć busa troszkę dalej i jak ręką odjął busik znowu zaczął się toczyć. Nie pozostawało mi nic innego jak laweta lub turlanie się do domu w żółwim tempie...brak funduszy sprawił jednak,że wygrała opcja nr 2, więc zamontowałem trójkąt ostrzegawczy na tylną klapę i ostatnie 30km trasy przemierzałem z zawrotną prędkością 15km/h. Dobrze,że ruch o tej porze był już bardzo mały, dzięki czemu nie utrudniałem ruchu innym kierującym :) Na drugi dzień rozebrałem wszystko i okazało się,że ktoś kto wcześniej grzebał przy łożyskach zapomniał dać wystarczającą ilość smaru na łożysko wewnętrzne i przez cały czas pracowało ono niemalże na sucho, aż się zatarło...Szczęście w nieszczęściu,że padło akurat niedaleko domu, a nie gdzieś na bezludziu podczas naszej podróży po Europie Południowo-Wschodniej...

Jura Krakowsko-Częstochowska - miejsce na weekendowy wypadzik – zdjęcie 1
Jura Krakowsko-Częstochowska - miejsce na weekendowy wypadzik – zdjęcie 2
Jura Krakowsko-Częstochowska - miejsce na weekendowy wypadzik – zdjęcie 3
Jura Krakowsko-Częstochowska - miejsce na weekendowy wypadzik – zdjęcie 4
Tripciak Crew
Tripciak Crew

Jesteśmy dwójką studentów Tursytyki i Rekreacji na AWF Katowice którzy chcą zwiedzić najgłębsze zakamrki Świata. Nasza zajawka i zamiłowanie do podróży pełnych przygód w połączeniu z odwiecznym marzeniem Bartka z lat dziecięcych zaowocowała kupnem oldchoolowego kanciaka- Tripciaka :) Pomysł na kupno busika i objechanie nim całego świata zrodził się gdy mały Bartuś mający ledwie 5 lat i po raz pierwszy ujrzał kultową bajkę Scooby Doo i ich ekipę w odjechanym The Mystery Machine... dodatkowo zarażony od małego nutką podróżniczą. Od tego momentu zaczął marzyć po nocach o własnym busiku w którym będzie mógł zwiedzić cały świat poznając obce kultury, ludzi, ciekawostki i tajemnice jakie kryje Świat ;) W końcu po 16latach marzeń udało mu się kupić startego VW T3, który służył niemalże 20 lat jako niemiecka karetka - zostając jego oczkiem w głowie. Po burzliwych naradach wraz z jego wybranką nadali mu imię Tripciak gloBus! Zapraszamy również na naszego bloga: http://tripciakglobus.blogspot.com/

Czytaj także

Langwedocja winem płynąca – zdjęcie 1
Ciekawe miejsca
Langwedocja winem płynąca
Mimo że piękna i pełna magii, Langwedocja nie cieszy się tak dużą popularnością jak jej siostra Prowansja. Ta kojarzy się z polami lawendy, niebieskimi okiennicami i pejzażami, które zachwycały malarzy – nie tylko impresjonistów. Langwedocja natomiast pozostaje nieco w cieniu, choć ma wiele do zaoferowania. Wraz z Roussillon, jeszcze nie tak dawno będącą odrębną prowincją, tworzy rozległy region obejmujący Pireneje przy hiszpańskiej granicy i ujście Rodanu na wschodzie. Langwedocja-Roussillon to obszar niezmiernie zróżnicowany geograficznie i kulturowo. Widać w nim wyraźne katalońskie dziedzictwo, począwszy od malowania domów na żywe kolory, przez kuchnię (m.in. tapas czy steki z byka), a skończywszy na tradycjach kojarzących się bardziej z Hiszpanią niż Francją – walkach byków. Historia regionu również jest barwna, choć nierzadko jej głównym kolorem była krwista czerwień. W Prouille, ok. 78 km od Tuluzy, narodził się Zakon Kaznodziejski (dominikanie), z którego wywodziło się wielu inkwizytorów. W regionie znajdziemy liczne ruiny zamków wtulonych w strome skały, nieme dowody jego okrutnej działalności. Sceną wyjątkowo ponurych zdarzeń była Béziers, miejscowość, w której doszło do masakry katarów. Na szczęście ma też jaśniejszą stronę – urodził się w niej Pierre-Paul Riquet, twórca Canal du Midi, szlaku wodnego z północy na południe Francji, aż do Morza Śródziemnego. Jakie inne miasta warto poznać podczas wypoczynku w Langwedocji-Roussillon? Z pewnością wspomnianą wyżej Tuluzę z pięknym Kapitolem i szeregiem zabytków, których nie sposób zwiedzić w jeden dzień, Carcasonne z największym w Europie średniowiecznym kompleksem urbanistycznym, a także Albi, wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Na uwagę zasługuje również Narbonne, Nîmes oraz Montpellier.